Żyjemy niewątpliwie w epoce akronimów, skrótów myślowych i eufemizmów, które pomagają określać świat. To dzięki nim możemy dokonać wstępnej oceny, czy nasz rozmówca porusza się na tym samym poziomie wiedzy i percepcji.
OBSERWUJ AUTORA NA TWITTERZE
Postawię tezę, że jednym z najbardziej rozpoznawalnych akronimów współczesnego języka około-futbolowego jest SAF. Sir Alex Ferguson. Legendarny menedżer Manchesteru United, który prawdopodobnie jest jedyną osobą w świecie profesjonalnej piłki, którą określiłbym niemniej ważną od samej instytucji klubu. Porozmawiajmy dziś jednak o czymś innym, na czasie.
Po odejściu Sir Alexa Fergusona można było odnieść wrażenie, że majestat legendarnego menedżera ciąży kolejnym. The Chosen One, David Moyes wskazany jako pierwszy następca tronu – nie udźwignął zadania. Oprócz wątpliwych kompetencji taktycznych (pamiętna idea sześciuset podań w trakcie meczu) wsiadł na tron wyjątkowo gorący, gdzie poddani wciąż wzdychali do starego króla.
Następnym etatowym menedżerem, który przywróci blask klubowi miał zostać Louis van Gaal. Za tą kandydaturą stały wszelkie argumenty. W przeszłości jako menedżer z sukcesami prowadzący wielkie firmy. Wygrane z młodzieńcami z Ajaxu Amsterdam, a tuż po tym nie tak spektakularny ale jednak okraszony dwoma mistrzostwami Hiszpanii pobyt w FC Barcelonie. Po krótkim rozbracie z piłką doprowadził do świetności AZ Alkmaar, gdzie przełamał duopol PSV i Ajaxu. W Bayernie Monachium nie tylko sięgał po krajowe tytuły, ale także był bliski wygrania Ligi Mistrzów.
Przerywnikiem był Ryan Giggs. Legenda klubu wyjęta z boiska. Ulubieniec kibiców, namaszczany na przyszłego wieloletniego menedżera klubu i tytułu szlacheckiego. Nadzieja związana z walijskim skrzydłowym upadła nie tylko z powodu skandalu, który wywołała wieść o jego wieloletnim romansie z żoną własnego brata. Drużyna pod jego menedżerską ręką zazwyczaj nie zyskiwała nowego blasku i raczej przypominała człapanie i wyczekiwanie na trenerskiego następce.
Nadeszła kolej Mourinho. Następna kandydatura z gatunku “jak nie on, to chyba już nikt”. Rozpoczęło się obiecująco, Manchester w jego pierwszym sezonie dzięki triumfowi w Lidze Europy powrócił do Ligi Mistrzów. W kolejnym sezonie cień na dobrym osiągnięciu ligowym, jakim było wicemistrzostwo Anglii, kładła strata do lokalnego rywala – Manchesteru City (19 punktów).
Kiedy motyl opadał, larwa dojrzewała..
Tutaj wracamy do bohatera niniejszych rozważań. Wróćmy zatem jeszcze raz do epoki świetlanych lat Sir Alexa Fergusona. Pewnie monument legendarnego Szkota nie byłby aż tak wielki, gdyby nie legendarny finał Ligi Mistrzów w 1999 roku, kiedy na przestrzeni dogrywki chłopcy SAFa od stanu 0-1 wyszli na prowadzenie 2-1 i ostatecznie sięgnęli po końcowy sukces. W zasadzie to po potrójną koronę. Jednym z koni zaprzęgowych tego sukcesu, który wywołał fergusonowskie „Football, bloody hell” był właśnie Ole Gunnar Solskjaer.
Wejście w końcówce wspomnianego finału i gol zmieniły bieg historii. To dzięki jego zasłudze Manchester United ugruntował swoją wielkość i zdobył niejedną generację fanów na całym świecie. Tych, którzy ten finał pamiętają i tych, którzy z opowieści o nim w Manchesterze United się rozkochali.
W późniejszym czasie Solskjaer nazywany był „super rezerwowym”. Świadomy swoich umiejętności i miejsca w którym jest, wytrwał do ostatnich dni swojej piłkarskiej kariery.
Między czasie kibice Manchesteru świadomi upływającego czasu prześcigali się w typach na to, kto ze słynnej bandy z 1999 roku przejmie menedżerskie berło po Fergusonie.
Ole Gunnar po zakończeniu piłkarskiej kariery rozpoczął stosowną drogą kształcenia trenerskiego, a wkrótce potem objął posadę menedżera rezerw Manchesteru United. To tam w końcówce swojego pobytu, w około sześciu meczach poprowadził Paula Pogbę do którego jeszcze w tym tekście wrócimy.
Norweg postanowił nie czekać na abdykację Króla. Przedsięwziął powrót do ojczystej Norwegii, gdzie zaproponowano mu posadę menedżera w Molde FK. Żniwa pracy w tym klubie nie przyszły od razu, choć klub mocno ugruntował swoją pozycję na mapie norweskiej piłki. Pierwszy pobyt w tym klubie zakończył mistrzostwem Norwegii, co zaowocowało ofertą z Premier League. Wezwany został do pracy w walijskim Cardiff FC. Klubu pozostający wówczas w wyjątkowym bałaganie sportowo-organizacyjnym. Cardiff z Solskjaerem spadło, a Norweg po nie udanym starcie kampanii na zapleczu Premier League pożegnał się z posadą.
Manchester w tym czasie zdążył już zatrudnić van Gaala. Świeżo upieczonego brązowego medalistę Mistrzostw Świata w Brazylii.
Na rok przed objęcie posady Manchesteru przez Jose Mourinho – OGS wraca do Molde. Kiedy pierwszy sezon Mourinho przynosi sukces w Lidze Europy, Solskjaer wraca na ring i zdobywa z Molde wicemistrzostwo Norwegii.
W kuluarach już nie mówi się o powrocie ‘Baby Face Killera’ do Premier League. Tym bardziej w kontekście budowy potęgi Manchesteru United.
81’ minuta
Znowu jesteśmy w swoistej osiemdziesiątej pierwszej minucie. Ten mecz, w sensie sezon, wydaje się już być trudny do uratowania. Andy Cole vel Jose Mourinho w którym pokładano spore nadzieje, nie daje już rokowań na sukces.
Decyzja Alexa Fergusona w rozumieniu władz klubu okazuje się jednak posunięciem w odpowiednim czasie. Po serii kilku trudniejszych meczów, po rozstrzygnięciu fazy grupowej Ligi Mistrzów na horyzoncie maluje się perspektywa kolejnych kilku meczów ze słabszymi rywalami. Meczów, które prawdopodobnie (a być może nie, bloody hell) wygrałby również Jose Mourinho. Najwyraźniej uznano, że ta zmiana musi się dokonać ani wcześniej ani później. Że ewentualny następca musi dostać określony aperitif zanim rozgości się przy stole i zdecyduje jak będzie wyglądało jego dane główne.
Czekoladki na pierwsze zaloty
Ole Gunnar Solskjaer po kilku latach rozbratu z United powraca do ekipy klubu. Zjawia się ukradkiem, skoro świt. Pani pracującej w recepcji klubu Norweg wręcza bombonierkę z norweskimi słodkościami. Gest dyskretny, który jednak obiega cały świat. Wszyscy znamy te historie z życia, czy z filmów. Kiedy to mężczyzna swojej przyszłej kobiecie życia, w pierwszej okazji wykazuje się szlachetnym gestem, który zdobywa przychylność widzów.
Po epoce apodyktycznego, wywołującego raczej nieprzyjemne wrażenie Mourinho w klubie zjawia się sympatycznie wyglądający Norweg. Wszyscy go znają, wszyscy go cenią, a na domiar tego facet rozdaje słodycze.
Czułe słówka
Oglądają to piłkarze. Jednostki, które w dzisiejszych czasach wydają się latać w obłokach, wysoko ponad majestatem klubu. Przez Mourinho jednak z uporem maniaka sprowadzani na ziemie, wręcz znieważani i niedoceniani.
Portugalczyk ściągał na Old Trafford kilku piłkarzy, który byli wcześniej i później jego wiernymi żołnierzami. Eric Bailly, Victor Lindelof, Nemanja Matic – oni również z czasem przestali walczyć w imię wodza. Ci, którzy mieli stanowić część artystyczną tego zespołu – Paul Pogba, Alexis Sanchez, Juan Mata, Romelu Lukaku, Anthony Martial – nigdy nie zaznali pełnej czułości ze strony Portugalczyka.
Drużyna z personaliami stworzonymi do gry szaleńczej, odważnej i bohaterskiej w ofensywie – często wycofywana do tyłu, zakonserwowana w puszce swojego menedżera.
Pewnego dnia ponurość boiska treningowego w Carrington, okraszona typowo-brytyjską pogodą zostaje nieco rozświetlona doświadczoną, acz promienną twarzą Ole Gunnara Solsjkaera. Pierwsze fotografie klubowej strony internetowej zdominowane przez uśmiechniętego Paula Pogbę, który przybija piąteczkę z nowym menadżerem. Tym samym, który już kiedyś miał okazję z nim pracować.
On wie, że miłość z francuzem może okazać się windą dla wyników zespołu.
Zaufanie
Tak też się dzieje. Solskjaer od pierwszych spotkań nie marnował czasu na testowanie nowatorskich rozwiązań taktycznych i szukanie kwadratury koła. Postawił w pierwszych siedmiu meczach na dwa, trzy ustawienia, które znane były zawodnikom jeszcze z czasów Jose Mouringo. Popularne 4-4-4, 4-5-1 nie zawirowały w głowach zawodnikom. Wręcz percepcja wielu z nich wreszcie się ustabilizowała.
Wyraźnie postawiono na Herrerę i Maticia. Paul Pogba uzyskał wszechwładzę na pozycji wysuniętego rozgrywającego. Od tego momentu Pogba znów wygląda jak pianista, który dostał wreszcie pianino, a nie organki.
Martial i Rashford na pełnym etacie. Wreszcie jako mężczyźni z zaufaniem, z odpowiedzialnością. Nie jako chłopcy, którzy wciąż muszą się wiele nauczyć.
Perspektywa
O ile pierwsze mecze i kalendarz sprzyjały Norwegowi, o tyle wiadomym było, że wreszcie przyjdzie poważny sprawdzian. Papierkiem lakmusowym miał być mecz z Tottenhamem Hotspur, dowodzonym przez Mauricio Pochettino do którego wzdychali włodarze Manchesteru United. Mecz wygrany walką i przebłyskiem Marcusa Rashforda. Śmiem twierdzić, że u Mourinho taki scenariusz nie zadziałby się.
Co dalej? Manchester zbliżył się na odległość trzech punktów straty do „strefy” Ligi Mistrzów. Osiągnięcie tego, w takim rozpędzie, wydaje się być bardzo prawdopodobne. Przed 18 grudnia 2018 taki scenariusz mógłby się zderzyć z kilkoma niewybrednymi żartami.
W Premier League wciąż sporo batalii do rozegrania, które zadecydują o tym sezonie. Niewątpliwie przyjście Norwega na nowo rozbudziło emocje w trybunach Old Trafford. Ponadto kibice Manchesteru United mają realne podstawy do ostrzenia sobie apetytu przed konfrontacją z PSG w 1/8 finału Ligi Mistrzów.
Paryżanie to niesłychanie hojna drużyna. Zdolna do heroicznych porażek (vide Barcelona 2017) i odbudowania potęg uśpionych (vide Real Madryt 2018). Idealny kąsek dla super-rezerwowego. Menedżera super-rezerwowego.
W ogóle to ten Football, bloody hell w najnowszej historii uczy nas tego, że w określonych klubach w określonych sytuacjach lekiem na zło jest znalezienie Modus Vivendi. Piłkarzy o najwyższych umiejętnościach nie potrzebują, by ktoś tłumaczył im jak przyjąć piłkę klatką piersiową. Oni wiedzą to lepiej. Historia Roberto di Matteo, Zinedine Zidana i być może Ole Gunnara Solsjkaera pokazują, że póki co nie zmachinalizowaliśmy się. Nie jesteśmy jeszcze humanoidami. Do nich wciąż trzeba umieć dotrzeć, pogłaskać po brzuszku kiedy boli i podmuchać w ranę, by szybciej się zagoiła. Wiedzieć kiedy wyjść z nimi na piwo, a kiedy stanąć po ich stronie, kiedy na ulicy inni chcą się bić.
Norweg ma wszystko by zdobyć wszystko, choć jeszcze przed chwilą wydawało się, że nie ma nic by zdobywać cokolwiek. To może być historia tylko kogoś, kto w doliczonym czasie odwraca los finału Ligi Mistrzów.
Autor: Michał Cierniak