Real Madryt – Juventus: duodecima czy terzo?

    Ze stolicą Walii kilka przyjemnych wspomnień mają kibice znad Wisły – dwukrotnie zdarzało się "Biało-Czerwonym" pokonać tam drużynę popularnych "Smoków" w eliminacjach Mundialu, a w 2007 roku, w tamtejszym ratuszu zapadła decyzja o przyznaniu Polsce i Ukrainie organizacji Euro 2012. W sobotę, blisko 75-tysięczne Millennium Stadium będzie po raz pierwszy w historii gościło finał europejskich pucharów. Finał hiszpańsko – włoski. Kibice z Madrytu lub Turynu, będą od tego momentu równie przyjemnie wspominać czerwcowy wieczór nad Kanałem Bristolskim.

    Zarówno dla "Królewskich" jak i "Starej Damy" ewentualny triumf w tegorocznym finale będzie miał zupełnie odmienny ciężar gatunkowy, całkowicie kontrastujący wymiar. Real jest o krok od dokonania dwóch wyjątkowych osiągnięć: wzbogacenia i tak nad wyraz imponującej kolekcji trofeów o 12. już Puchar Europy, a także obronienia tytułu, czego nikomu w historii rozgrywek spod nowożytnego szyldu Champions League, jeszcze się nie udało. Poza tym zwycięstwo Hiszpanów – trzecie na cztery ostatnie finały – ugruntuje ich pozycję jako hegemonów międzynarodowego futbolu, stanie się kolejnym elementem w budowie pomnika najlepszego klubu świata aktualnie i w całej historii tej dyscypliny.

    Jak ma się kontynentalna, pucharowa orgia Realu do zakusów mistrza Włoch? Turyńczycy dostąpią zaszczytu występu już w swoim 9 finale, jednak tylko dwóch kapitanów – Gaetano Scirea w 1985 oraz Gianluca Vialli w 1996 roku – miało okazję odbierać "uszate trofeum" z rąk uefowskich oficjeli. Blisko trzeciego triumfu byli zaledwie 2 lata temu w Berlinie jednak Barcelona z trio Messi, Suarez, Neymar w ofensywie i Luisem Enrique na ławce okazała się za mocna dla Juve, w której składzie byli wówczas jeszcze Andrea Pirlo, Paul Pogba, Carlos Tevez czy Arturo Vidal. Łzy, które tamtego wieczora popłynęły z oczu autora biografii "Myślę więc gram", zdawały się potęgować wrażenie, że Puchar Europy jest dla "Starej Damy" swoistą klątwą, której jeszcze długo nie zdołają przezwyciężyć. Mijają 24 miesiące od tamtych chwil, a turyńscy kibice znów zadadzą sobie to pytanie – jeśli nie teraz to kiedy?

     

    Powtórzyć Amsterdam

    20 maja 1998 roku, stadion Ajaxu. Właśnie wtedy, tego dnia i w tym miejscu, miał miejsce jedyny finał europejskich pucharów z udziałem Realu i Juventusu. Dla Włochów, zaliczających się wówczas do ścisłego topu europejskiej piłki, był to trzeci finał z rzędu (po wspomnianym triumfie w 1996 nad Ajaxem i porażce 1:3 z Borussią Dortmund rok później). Dla Realu Madryt z kolei, pierwszy występ w meczu o Puchar Europy od… 1981 roku. Choć "Królewskich" absolutnie nie skreślano, więcej szans dawano podopiecznym Marcello Lippiego. Wbrew oczekiwaniom nie skrywanym w obliczu starcia tak potężnych marek, piękno futbolu zostało zakute w dyby, a o wyniku – upragnionym 7. Pucharze – zadecydowała jedna bramka, która padła dzięki przytomności i zimnej krwii Predraga Mijatovica.

    Dziś w Madrycie nikt nie zamierza ograniczać się do niezbędnego minimum – po murawie Santiago Bernabeu biega wszak plejada wspaniałych piłkarzy, mieszanka doświadczenia i rzetelności, z młodością rozsadzaną ambicjami i głodem zwycięstw. Wszystko to w blasku najjaśniejszej gwiazdy, czyli Cristiano Ronaldo, który pewnie zmierza po kolejną "Złotą Piłkę" i niezmordowanie walczy z całym światem, w pędzie ku doskonałości. Jego obsesyjna żądza zwycięstw i pragnienie zachwycania wszystkich wokół, znakomicie uosabia cechy reprezentowane przez Real, zarówno w wymiarze czysto piłkarskim jak i ogólnemu rozwijaniu klubu.

    Większość opinii pojawiających się przed finałem w Cardiff, stawia świeżo upieczonych mistrzów Hiszpanii w roli zdecydowanego faworyta i trudno się tym faktem dziwić. Co prawda podróż na Millennium Stadium nie rozpoczęła się imponująco (trzy remisy i trzy zwycięstwa w fazie grupowej, bramki 16-10) to potem było zdecydowanie okazalej: 6 goli w dwumeczu z Napoli, 6 w dwóch pojedynkach z Bayernem oraz 4 w półfinałowych bataliach z Atletico. Wszystko to uzyskane dzięki inteligentnej i schematycznej grze, popartej epizodycznie wirtuozerią swoich gwiazd. Rozumiana poprzez definicję regularność oraz zdolność do tworzenia szeregu estetycznych arcydzieł, nie należały w kończących się rozgrywkach do najmocniejszych stron zespołu Zidane'a. Ponad nierzadko zbędne efekciarstwo, Real skupił się na budowniu sukcesu poprzez solidność i atuty zrodzone przez rozumiejący się kolektyw. Obrońcy tytułu znajdują się na szczytach bądź w  ścisłej czołówce także jeśli chodzi o statystyki dotyczące skuteczności: 32 strzelone bramki (najwięcej, drugie BVB 28 goli), czy wymianą piłki: druga pozycja w rankingu podań (7151, pierwszy Bayern 7209). Choć żonglowanie cyferkami jest swego rodzaju zabawą i zwykłą ciekawostką, nierzadko – tak jak w przypadku Realu – znakomicie potrafi oddać stopień przewagi jaki zespół zdołał wypracować nad resztą stawki.

    Choć "Królewscy" posiadają wybitne jednostki (i nie raz okazywało się to przekleństwem), nikt nie starał się ciągnąć tego wózka wyłącznie we własnym kierunku. Symbolem tegorocznej kampanii w szeregach Realu, było natomiast odejście na boczny tor walijskiego gwiazdora sprowadzonego przed 4. laty do Hiszpanii za niewiele ponad 90 mln euro, czyli Garetha Bale'a i zastapienie go 25-letnim Isco, wychowankiem Valencii, który także 4 lata temu zawitał na Bernabeu, jednak "tylko" za 27 mln i posiadając wciąż status "młodego-zdolnego". Wszystko zaczęło się od zdrowotnych problemów Bale'a. Zidane obdarzył Isco pełnym zaufaniem, a ten w dość szybkim tempie zaczął się odwdzięczać, imponując niemal w każdym aspekcie swojej gry. Zarzucano mu problemy z ustabilizowaniem formy, jednak końcówka sezonu pokazała, że dojrzał do tego, by być podstawowym graczem zespołu, który nie boi się brac odpowiedzialności na swoje barki.

    Wydaje się, że Zidane będzie konsekwentny i postawi w finale na młodego Andaluzyjczyka, a nie powracającego do pełni sił Bale'a aczkolwiek na konferencji prasowej w trakcie Open Media Day przypomniał, że w kończącym się sezonie obaj zawodnicy 16-krotnie wystapili obok siebie. Nie należy raczej jednak kategoryzować tej wypowiedzi jako obietnicy 17. takiego przypadku. Z resztą umówmy się, taka personalna zagwozdka to dla francuskiego szkoleniowca całkiem spory komfort – ten sezon stał pod znakiem rotacji, a niemal wszyscy zmiennicy wywiązywali się z zadań w oczekiwanym przez sztab stopniu. Dla statystycznego sympatyka "Królewskich" nie będzie miało znaczenia czy w Cardiff nad grą Realu panować będzie Cristiano, Bale, Isco czy klubowy masażysta, jeśli na Półwysep Iberyjski powrócą z kolejnym Pucharem Europy…

     

    Buffonowi co cesarskie

    Gdy w maju 1996 roku, na rzymskim Stadio Olimpico, pomocnik Juventusu Vladimir Jugovic wykorzytał decydującą jedenastkę w serii rzutów karnych, biało-czarną część Turynu ogarnęła zrozumiała euforia. Podopieczni Marcello Lippiego, triumfem nad Ajaxem Amsterdam, nawiązali do pierwszego takiego sukcesu w historii klubu, który był wówczas udziałem m.in. Michela Platiniego czy Zbigniewa Bońka. Żaden z głównych aktorów obu widowisk, ani nikt ze słynnych grup kibicowskich, począwszy od Brava Ragazzi a na Tradizione kończąc, ani też żaden z uznanych czy samozwańczych ekspertów nie przypuszczałby, że minie ponad 20 lat, w trakcie których "Bianconeri" nie zdołają powtórzyć tych wspaniałych sukcesów…

    Powiedzieć, że dwa finały (2003, 2015) w trakcie dwóch dekad to za mało jak na taki klub, to nic nie powiedzieć. To nieporozumienie, w dodatku mocno przygnębiające. Jednak należy pamiętać, że od czasu rzymskiej wiktorii nad Ajaxem, zespołem wstrząsały rozmaite perturbacje. Najbardziej bolesne było wejście w XXI wiek. "Bianconeri" kończyli wówczas przygody z Ligą Mistrzów niezwykle sinusoidalnie. A wygląda to mniej więcej tak: 2000/2001 – faza grupowa/ostatnie miejsce w stawce. 2001/2002 – II faza grupowa/ostatnie miejsce. 2002/2003 – finał/porażka z Milanem. 2003/2004 – 1/8 finału, porażka z Deportivo. 2004/2005 – ćwierćfinał/porażka z Liverpoolem. 2005/2006 – ćwierćfinał/porażka z Arsenalem.

    W 2006 roku właśnie, we włoskiej piłce doszło do pamiętnego trzęsienia ziemi w postaci afery Calciopoli związanej z ustawianiem meczów i niejasnymi interesami z poszczególnymi arbitrami. Dla Juve chłosta za maczanie palców w tym procederze była bardzo bolesna, a polegała na zesłaniu do Serie B. Rozbrat z najwyższą klasą rozgrywkową w kraju trwał zaledwie rok, a z Champions League 2 lata. Zmienna postawa w lidze owocowała tym, że do Turynu owszem, zaglądały europejskie rozgrywki ale na przykład tylko w postaci Ligi Europy. Od kilku lat jesteśmy jednak świadkami rzetelnego i cierpliwego budowania zespołu, który po latach posuchy ma nawiązać do lat świetności. Zarząd klubu zdaje sobie sprawę, że ewentualny sukces na Starym Kontynecie jest pochodną jak najlepszej postawy na własnym podwórku. I tak jak Juve sięgnęło w 2012 roku po pierwsze od 9 lat Scudetto, tak nie oddało tytułu do teraz. Na Półwyspie Apenińskim "Stara Dama" stała się prawdziwą bestią, kolosem wyrastającym ponad innych o niezmierzone długości, kimś kto zdaje się uprawiać zupełnie inną niż oni dyscyplinę…

    Massimilliano Allegri, posiada jakąś niewidzialną miarę, dzięki której w idealnych proporacjach podzielił w zespole największe atuty na każdą z formacji. Gonzalo Higuain i Paulo Dybala zdobyli razem we wszystkich rozgrywkach 54 bramki (w tym 9 w LM). Za ich wypracowywanie bramkowych akcji i wspomaganie tyłów odpowiadali tacy fachowcy jak Cuadrado, Khedira czy Miralem Pjanic. Za defensywę, wróć – za turyński mur – odpowiada legion prawdziwych wojowników. Blok obronny Juventusu jest największą siłą "Starej Damy" i jej najlepszą aktualnie wizytówką. Giorgio Chiellini, Dani Alves, Leonardo Bonucci, Alex Sandro czy Mehdi Benatia  – najistotniejsze elementy turyńskiej defensywy. Piłkarze z ambicją, pasją i chęcią do walki. Ze znakomitą oceną sytuacji i błyskawiczną reakcją. Z ogniem w zacietrzewieniu i chłodną kalkulacją. Włoskie media sportowe znalazłyby zapewne  jeszcze długi szereg barwnych przymiotników i kwiecistych epitetów, aby oddać moc tkwiącą w tylniej formacji.

    W ich wywodach nie byłoby krzty przesady. Zderzenie fascynująco skutecznej ofensywy "Królewskich" z żelazną obroną Juve zdaje się gwarantować nam już na starcie naprawdę wielkie widowisko. Zarówno w okolicach obu szesnastek, jak i w środku pola, ale najciekawiej zapowiada się walka na skrzydłach. Obie ekipy posiadają w tych rejonach boiska zawodników, którzy i technicznie i fizycznie nierzadko wzlatują ponad nieosiągalny dla innych poziom. Z jednej strony Mandżukić, Cuadrado, Alves czy Sandro, z drugiej Toni Kroos, Modric, Marcelo i Danilo. Nikt nie będzie miał prostej drogi do sukcesu, każda z ekip musi zaprezentować coś ekstra, aby mieć możliwość go osiągnąć. Jeszcze jakiś czas temu, "Bianconeri" uznaliby za taki samo zameldowanie się w gronie dwóch najlepszych ekip tego sezonu Champions League. Teraz nadszedł czas by wznieść puchar.

    Jest jeden ważny piłkarz bez którego ta potyczka straciłaby 99% z całej tej aury wyjątkowości. Piłkarz, który jest jednym z najlepszych fachowców na swojej pozycji w historii. Piłkarz który zdobył wiele, choć powinien jeszcze więcej. Piłkarz, który nigdy nie wygrał Ligi Mistrzów i choć pewnie miałby do tego okazję w innym miejscu, to on przez wiele lat, mimo wielu trudnych chwil, pozostawał wierny klubowi. Gianluigi Buffon – artysta bramkarskiej sztuki i boiskowy dżentelmen, który 16. ze swoich 39 lat spędził w Turynie i który razem z Juve miał (nie)przyjemność uczestniczyć w dwóch feralnych finałach, o których pisałem wcześniej. Niewyobrażalną strata byłoby zamknięcie tak cudownej kariery bez zapisanego w niej triumfu w LM… "Gigiemu" to trofeum po prostu się należy. Takie myślenie nie jest zarezerwowane tylko dla kibiców "Bianconerich", ale życzą sobie też tego niezaangazowani kibicowsko typowi romantycy futbolu.

     

    Bo życzenie sobie dobrego meczu w sobotni wieczór nie ma większego sensu. Tego możemy być pewni…

     

    Autor: Tomasz Sierżant

    fot. AS