Dariusz Górski: Adam Nawałka przypomina mi ojca

    Będziemy podtrzymywać pamięci o sukcesach drużyny prowadzonej przez tatę, dopóki tylko zawodnicy będą na siłach. Mam jednak nadzieję, że niedługo zacznie się też wspominanie rocznic związanych z nowymi sukcesami. Tego życzę sobie, Adamowi Nawałce i jego ludziom oraz wszystkim kibicom w Polsce. Trzymam mocno kciuki, żeby biało-czerwoni znów stanęli na podium wielkiej imprezy – mówi w obszernej rozmowie z nami Dariusz Górski, syn Kazimierza, czyli niezapomnianego „Trenera Tysiąclecia”.

    O reprezentacji Polski znów mówi z uznaniem cały piłkarski świat. Jakby porównał pan emocje, które towarzyszą panu przy oglądaniu spotkań „Orłów Nawałki” z meczami „Orłów Górskiego”?

    Ostatnie triumfy naszej reprezentacji są jak najbardziej zasłużone, bo mamy naprawdę dobry zespół. Pokazał to już turniej Euro 2016, a potwierdziły niedawne eliminacje mistrzostw świata. Nawet po wpadce z Danią biało-czerwoni potrafili się podnieść i nie zostawili rywalom złudzeń, kto jest najlepszy w grupie. Dla mnie z pewnością te emocje są nieco inne, ale muszę przyznać, że dalej przeżywam każde spotkanie. Nie może być inaczej. Wychowałem się przy piłce i od małego jestem z nią związany. Selekcjonera Adama Nawałkę od dawna znam osobiście, podobnie jak i prezesa Zbigniewa Bońka, więc tym bardziej całym sercem jestem za naszą drużyną narodową.

    Chodzi pan na mecze czy woli oglądać je przed telewizorem?

    Staram się być na wszystkich spotkaniach, które odbywają się w Warszawie. Z towarzyskimi meczami bywa różnie, ale na ostatniej potyczce z Meksykiem udało mi się być.

     

    Za nami losowanie grup Mundialu 2018. Jakich rywali chciał pan dla Polaków, a kogo wolał uniknąć?

    Z drugiego koszyka marzyło mi się Peru, a chciałem uniknąć Hiszpanii. Bo już nawet obecna Anglia nie wydaje się dla nas tak groźna jak kiedyś. Z trzeciego koszyka wziąłbym do naszej grupy Kostarykę, za to wolałem uniknąć rewanżu z Duńczykami. Wystarczy nam chyba na razie grania z nimi, niech się inni trochę tym pomartwią. W czwartym koszyku za najtrudniejszego przeciwnika uznawałem zawsze nieobliczalną Serbię. Nie miałem za to nic przeciwko, abyśmy trafili choćby na Australię. Dostaliśmy kogo dostaliśmy i trzeba dalej robić swoje. Skończyliśmy eliminacje na pierwszym miejscu w grupie, więc jest się z czego cieszyć. Mamy solidną drużynę i z każdym możemy powalczyć. Zwłaszcza że jest jeszcze trochę czasu na budowę drużyny, która wybiegnie na boiska w Rosji. Trzon oczywiście już jest, ale w kadrze są 23 miejsca i każda postać może mieć swoje „pięć minut”, dokładając cegiełkę do końcowego wyniku.

     

    Po ćwierćfinale na Euro 2016 na liczy pan podczas turnieju w Rosji?

    Zacznę od tego, że tamten ćwierćfinał wspominam z niedosytem. Bo okazało się, że mieliśmy ekipę, która mogła zameldować się w czołowej czwórce. O ile nawet nie w finale. Rzuty karne to jednak loteria i trzeba się z tym pogodzić. Skoro jednak Walia skończyła tamte zmagania na trzecim miejscu, to i my mogliśmy, bo niewątpliwie jest to zespół w naszym zasięgu. W Rosji celem minimum jest wyjście z grupy. Dopiero później, gdy już będzie znana dalsza drabinka, będzie można kalkulować i przewidywać coś więcej. Jestem jednak optymistą.

     

    A kto jest faworytem całego turnieju?

    Jak zwykle dwaj giganci z Ameryki Południowej: Brazylia i Argentyna. Bardzo groźna może być również Kolumbia. Ze Starego Kontynentu najwięcej szans daję – co pewnie niektórych zdziwi – Szwajcarom i Belgom. O obu tych drużynach już od pewnego czasu mówi się w samych superlatywach, ale nie pokazały one jeszcze pełni możliwości. A mają bardzo zdolną młodzież i ogólnie ogromny potencjał. Ich obecni seniorzy z powodzeniem prezentowali się w mistrzostwach młodzieżowych i mam przeczucie, że teraz „odpalą” na dobre. Bo widać, że dojrzeli i na co dzień świetnie radzą sobie w najsilniejszych klubach.

     

    Kto, poza Robertem Lewandowskim, może być największą gwiazdą biało-czerwonych na turnieju w Rosji?

    Bramkarz. Ale nie podejmuję się w tym momencie wskazywać jego nazwiska. Rywalizacja między Wojciechem Szczęsnym i Łukaszem Fabiańskim będzie pewnie trwała do ostatniej chwili. Jeden ma to, czego nie ma drugi. Obaj świetnie się uzupełniają, ale dwóch graczy między słupkami postawić niestety nie możemy. Łukasz wydaje się być mocniejszy psychicznie, a Wojtek wydaje się być ciut lepszy technicznie i jakby miał nieco więcej szczęścia, które bramkarzowi jest przecież niezbędne.

     

    W obronie, kto będzie liderem formacji, obok Kamila Glika?

    Stawiam na Artura Jędrzejczyka. Z przyjemnością oglądałem jednak ostatnie mecze w wykonaniu Bartosza Bereszyńskiego, który udanie zastąpił Łukasza Piszczka. Już w Legii widać było, że ma zadatki na fajną grę, ale dopiero teraz pokazał na co go stać. Trudno się było zorientować, że na prawej stronie brakuje Piszczka, a to najlepiej świadczyło o grze Bartka.

    Największa niewiadoma wiąże się chyba ze środkiem pomocy…

    Coś w tym jest. Ale najważniejsze, że jest w kim wybierać. Choć przydałby się taki rozgrywający z prawdziwego zdarzenia, bo taki Grzesiek Krychowiak ma przecież na boisku zupełnie inne zadania. Karol Linetty czy Krzysiek Mączyński też nie są typowymi tzw. playmakerami. Najprędzej do tej roli nadaje się Piotrek Zieliński, ale ten jego talent musi jeszcze bardziej rozbłysnąć. Obyśmy tylko uniknęli poważnych kontuzji, to Adam na pewno coś wymyśli.

     

    Rozgrywki ligowe w Polsce też śledzi pan na bieżąco?

    Tak, i dlatego choćby z uwagą śledziłem reprezentacyjny debiut Jakuba Świerczoka. Wiem, że niektórych ten chłopak rozczarował, ale nie mnie. Gola nie strzelił, ale widać było, że piłka go szuka i potrafi dojść do sytuacji. Myślę, że warto go dalej obserwować.

     

    A jak ogólnie podsumuje pan pierwszą część sezonu w Ekstraklasie?

    No cóż, nie jest to poziom, którego byśmy sobie życzyli. Ująłbym go jako średnio-słaby. Skoro Legia, która wcale nie pokazuje nic szczególnego, jest liderem, coś musi być na rzeczy. Do myślenia musi też dawać fakt, że w ścisłej czołówce jest też Górnik Zabrze, który minionej wiosny mierzył się jeszcze w lidze z Wisłą Puławy czy MKS-em Kluczbork i do samego końca rozgrywek nie był pewny awansu do krajowej elity. O tym, że żaden z naszych ligowców nie wywalczył prawa gry w fazie grupowej Ligi Europy, już nawet nie ma co przypominać…

     

    To w czym tkwi w takim razie problem?

    Ciężko mi powiedzieć. Przyczyn zapewne jest wiele – od mentalności piłkarzy i trenerów po system szkolenia, który ciągle dopiero budujemy. Myślę, że nie tylko u mnie zapaliło się światło ostrzegawcze po Euro do lat 21, które odbywało się w naszym kraju. Zawodnicy w tym wieku przebojem wkraczają już do silnych klubów i seniorskich reprezentacji. Kiedy, jak nie teraz? Od zawodników powyżej 20. roku życia można już wymagać określonych rzeczy, a tymczasem u nas słabo to wygląda. Owszem, można chłopaków tłumaczyć tym, że miejsca w klubach blokują im obcokrajowcy, ale przecież w innych krajach jest dokładnie tak samo. Jeśli nie jeszcze gorzej. Takie są realia współczesnego futbolu i trzeba się z tym pogodzić.

     

    A z perspektywy kibica – która formuła rozgrywek ligowych wydaje się panu najlepsza w naszym kraju?

    W tej kwestii zdaję się na opinię stacji, która pokazuje rozgrywki. W jej interesie jest przecież, aby liga była jak najmocniejsza i możliwie ciekawa. Bo w innym razie widzowie przestaną się nią interesować i nie będą wykupywać abonamentu. Ewentualne rozszerzenie Ekstraklasy do 18 drużyn raczej nie będzie przysłowiowym strzałem w stopę. O Górniku Zabrze już mówiliśmy. Sandecja Nowy Sącz jako absolutny beniaminek też radzi sobie przyzwoicie. Można zatem zakładać, że między czołówką pierwszej ligi i elitą nie ma dużej różnicy. Szczególnie że spadkowicze z Ekstraklasy, czyli Ruch Chorzów i Górnik Łęczna, niczym nie wyróżniają się na tle obecnych konkurentów. Dyplomatycznie zresztą mówiąc…

     

    Jak pan Kazimierz odnalazłby się, gdyby przyszło mu żyć i pracować w obecnych czasach – pełnych Facebooka, Twittera itd.?

    Dałby sobie radę. Bo widzę pewne podobieństwa w sposobie jego pracy i Adama Nawałki. Przyglądam się obecnemu selekcjonerowi i widzę, że jest on bardzo powściągliwy w swoich wypowiedziach. Bądźmy szczerzy, konferencje prasowe z jego udziałem są po prostu nudne. Ale praca trenera nie polega na tym, aby być showmanem. Wystarczy, że kilku zawodników wciela się w taką rolę. U nas są przede wszystkim: Lewandowski, Grosicki, Krychowiak, Glik oraz Szczęsny. Im to pasuje, i bardzo dobrze. A tata również był powściągliwy. Owszem, miał swoje powiedzonka, które przeszły do historii i są używane w mowie potocznej, ale też nie był zbyt otwartym człowiekiem.

     

    To jedyne cechy wspólne?

    W żadnym wypadku. Adam, podobnie jak i tata, nie ustaje szukać nowych rozwiązań. Bardzo go za to szanuję i podziwiam zarazem. Ojciec też cały czas szukał. Jego kadra nigdy nie była zamkniętą grupą ludzi. Gdy wskutek kontuzji wypadł Włodzimierz Lubański, najpierw grał w jego miejsce Jan Domarski, który strzelił pamiętnego gola Anglikom, a później – już na same finały – pojawił się Andrzej Szarmach. I został wicekrólem strzelców całej imprezy. Tata nie bał się sięgać po zawodników z reprezentacji młodzieżowej, którą prowadził Andrzej Strejlau. Też, moim zdaniem, wybitny szkoleniowiec. Kolejnym dowodem na to, że tata non stop szukał optymalnego zestawienia, jest Władysław Żmuda. Przed nim na środku próbowani byli Mirosław Bulzacki i Marian Ostafiński, ale już na samym mundialu postawił na 20-letniego wówczas Władka. A potem rozegrał w kadrze jeszcze blisko sto spotkań i był na kolejnych trzech finałach.

     

    Czy pamięć o tacie 11 lat po jego śmierci jest ciągle żywa?

    Zdecydowanie tak. Najlepiej widać to właśnie na początku listopada po liczbie zniczy, która zapalana jest na jego grobie na Powązkach. Z roku na rok tych lampek na Wszystkich Świętych nie ubywa. Wręcz przeciwnie… A tata na taką pamięć o sobie zasłużył, bo był nietuzinkowym człowiekiem. Dowód? Choćby jedna z konferencji po mundialu w 1974 roku, po którym nazwiska naszych zawodników były znane niemal we wszystkich zakątkach globu. Padło na niej pytanie do ojca o to, kto był jego największym odkryciem. A tata odparł krótko: „Pani Marysia”, mając na myśli swoją żonę. Żadnego z zawodników taką odpowiedzią ani nie uraził, ani nie wywyższył, a przy okazji pokazał, że trzeba mieć dystans do pewnych rzeczy. Że gdyby nie spokój w domu, to nie byłoby sukcesów na boisku. Dzięki swojej żonie, a mojej mamie, tata mógł się skupić na budowaniu drużyny. Ale też nigdy przy rodzinie nie poruszał kwestii związanych z pracą. Nie zabierał spraw z szatni do domu, ani spraw domowych do szatni. Tymi ostatnimi zajmowała się mama, bo taty często nie było. Poza samymi meczami, miał swoje obowiązki w PZPN, a do tego dochodziły jeszcze zgrupowania i wyjazdy na obserwacje zawodników. Ojca w domu jako dziecko to ja prawie w ogóle nie widziałem.

    To jakim tatą był Kazimierz Górski?

    Wspaniałym, bo przez te częste nieobecności prawie w nic się nie wtrącał. Wszystkie trudne rozmowy odbywały się z mamą. Utrzymanie dyscypliny w domu spadało na jej barki, ale sobie z tym radziła.

     

    A jak mama podchodziła do całego zamieszania wokół waszej rodziny?

    Mama, tak jak i tato, była bardzo skromnym człowiekiem. Ale też to wszystko przeżywała na swój sposób. Mecze najczęściej oglądała w gronie koleżanek. Mieszkaliśmy w bardzo ciekawym miejscu, bo na rogu Świętokrzyskiej i Emilii Plater, a w pobliżu mieszkali jeszcze m.in.: Kazio Deyna, Jacek Gmoch i Lucjan Brychczy, który mieszka tam zresztą do tej pory.

     

    Z którym z podopiecznych taty ma pan dziś najbliższy kontakt?

    Z Lesławem Ćmikiewiczem. Ale nie tylko z nim. Jestem bowiem w Stowarzyszeniu Orłów Górskiego, które skupia byłych zawodników taty. Niektórzy, jak Janek Domarski, są już po 70-tce, lecz dalej lubią jeszcze czasem pograć. Jeśli zatem nas gdzieś zapraszają, to jedziemy. Podziwiam całą ekipę, bo dalej – mimo wieku – panowie imponują techniką i ograniem. Szybkość już nie ta, ale ciągle gra przeciwko nim stanowi wielkie wyzwanie.

     

    Gdy gdzieś w telewizji puszczane są urywki pamiętnych meczów z lat 70., serce jeszcze szybciej zabije?

    Oczywiście. Człowiek zna wprawdzie na pamięć wszystkie te spotkania, ale za każdym razem te wspomnienia ożywają. I dobrze, bo każda drużyna musi mieć swoją historię. Ona jednoczy całe środowisko i można się na niej oprzeć w danej chwili. A Polska napisała naprawdę zacny rozdział w dziejach światowej piłki nożnej. Mamy się czym pochwalić i na czym budować przyszłość. Mam nadzieję, że drużynie Adama Nawałki uda się to, co nie udało się zespołowi taty – czyli zagrać w finale mistrzostw świata. Jest lider w osobie Roberta Lewandowskiego, jakim u mojego ojca był Kaziu Deyna, a u Antoniego Piechniczka – Zbigniew Boniek. „Lewy” to obecnie jeden z najwybitniejszych zawodników świata, i to nie tylko na swojej pozycji.

     

    Kilku z „Orłów Górskiego” doczekało się książek o sobie. Sięga pan po tego typu lekturę?

    Nie wszystkie z tych książek czytałem, ale część znam. Między innymi autobiografię Andrzeja Szarmacha i książką o Kazie Deynie, którą napisał Stefan Szczepłek. Wiadomo, że inaczej czyta się opowieści pisane w pierwszej osobie, a inaczej, gdy ktoś pisze o kimś w trzeciej osobie. Ale fajnie, że ukazują się takie pozycje. Mnie osobiście nic w nich nie zaskoczyło, lecz dla większości kibiców bez wątpienia jest to nieocenione źródło ciekawostek. Liczę, że powstaną kolejne. Bardzo chciałbym, żeby taką szczerą książkę o sobie napisał choćby Jan Tomaszewski.

     

    Które chwile związane z upamiętnianiem taty przyniosły najwięcej wzruszeń? Odsłonięcie pomnika przy Stadionie Narodowym? Nadanie imienia Stadionowi Narodowemu? A może nadanie imienia którejś z ulic czy szkół?

    Największe przeżycia wiązały się z odsłonięciem pomnika. Tego nie da się z niczym zestawić. Szkół, którym patronuje tata, jest już kilkanaście. Od naprawdę maleńkich o ogólnym profilu, jak ta w Czaplinku niedaleko Góry Kalwarii, po Szkołę Mistrzostwa Sportowego w Łodzi, która wypuściła w świat już wielu reprezentantów kraju. W czerwcu 2018 roku jako Fundacja Kazimierza Górskiego chcemy zorganizować turniej piłkarski dla chłopców i dziewcząt, które uczą się w tych szkołach. Z racji wspomnianych różnic wynik sportowy nie będzie tutaj jednak sprawą priorytetową, bardziej chodzi nam o zintegrowanie uczniów i nauczycieli z tych wszystkich placówek.

    Czy jako dyrektor tejże fundacji dużo ma pan obowiązków?

    Najwięcej zajęć związanych z fundacją ma jej prezes – Janusz Jesionek, który dawniej był kierownikiem drużyny prowadzonej przez tatę. Pomagamy między innymi w organizacji mistrzostw Polski województw w jednej z kategorii wiekowych, które organizuje PZPN. Rozgrywki 14-latków upamiętniają bowiem Włodzimierza Smolarka, 16-latków – Kazimierza Deynę, a 15-latków – właśnie Kazimierza Górskiego.

     

    Co jest jak na razie największym sukcesem fundacji?

    Postawienie pomnika. To był zresztą główny cel powołania tej fundacji. Po odsłonięciu pomnika mogliśmy zakończyć działanie fundacji, ale uznaliśmy, że szkoda byłoby to zostawić. Tym bardziej że w różnych miejscach kraju na przestrzeni roku odbywają się też turnieje imieniem Kazimierza Górskiego. Kilka z nich ma już nawet charakter międzynarodowy – jak choćby ten w Dobiegniewie, gdzie ostatnio bierze już udział ponad tysiąc dzieciaków. Historia tamtejszej imprezy liczy ponad 20 lat, a nad wszystkim osobiście czuwa sam burmistrz miasteczka. Poza tym, staramy się nagłaśniać i przypominać o rocznicach największych sukcesów. Niedawne 45-lecie zdobycia złotego medalu olimpijskiego w Monachium zorganizowaliśmy na Stadionie Narodowym, zapraszając także ludzi związanych z reprezentacją prowadzoną przez Antoniego Piechniczka. Stawiła się również większość z byłych selekcjonerów. Nie wszyscy z nich odnieśli sukcesy z kadrą, ale też i nie wszyscy mieli odpowiedni materiał ludzki. A skoro zostali wybrani, to lepszych na ich miejsce w danym momencie nie było. Selekcjonerem nie zostaje nikt przypadkowy, a nie każdy ma przywilej pracy z zawodnikami pokroju Deyny, Bońka czy Lewandowskiego. W każdym razie uroczystość udała się pierwszorzędnie. Mam nadzieję, że tata byłby dumny i zadowolony, widząc, że to jego dziedzictwo – przejawiające się w różnych aspektach piłkarskiego życia – jest ciągle żywe.

     

    W tym roku odsłonięto również pamiątkową tablicę na ścianie lwowskiej szkoły, do której uczęszczał pan Kazimierz – to również musiało być przejmujące doświadczenie?

    I było. Wydarzenie miało taką rangę, że zjawił się nawet ukraiński minister sportu. Polska delegacja, na czele z wiceministrem sportu i kilkoma podopiecznymi taty, też była bardzo silna. Dziś ta szkoła we Lwowie ma profil

    artystyczny, dawniej było to technikum mechaniczne. Trudno było jednak powstrzymać wzruszenie, kiedy weszło się do jednej z klas i usłyszało od pani dyrektor: „proszę pana, prawdopodobnie w tej ławce siedział pański ojciec”. Od razu wraz z siostrą, która specjalnie na to wydarzenie przyleciała z Grecji, usiedliśmy w tej ławce i szybko się nie podnieśliśmy.

     

    A jak na hasło „Kazimierz Górski” reagowali zwykli lwowiacy?

    Nasz Kaziu – wypowiedziane z typowym dla Lwowa śpiewnym akcentem – słyszałem wielokrotnie podczas tamtego pobytu. Było mi bardzo miło, że do tej pory lwowska Polonia szczyci się postacią taty. Wcześniej byłem z nim tam tylko raz, 3-4 lata przed jego śmiercią. Co ciekawe, tata początkowo wtedy wcale nie chciał jechać. Jakie miał wrażenia po tamtym wyjeździe? Nie wiem, bo nic nie mówił, a ja nie pytałem. Ale i tak bardzo się cieszę, że pojechaliśmy, bo tata pokazał mi, gdzie mieszkał, gdzie było jego pierwsze boisko, gdzie oglądał mecze potężnej wówczas Pogoni Lwów. Ten klub stara się teraz reaktywować społeczność polska we Lwowie, ale jest to trudne zadanie, bo dla Ukraińców priorytetem są Karpaty.

     

    Wiele lat pan Kazimierz spędził również w Grecji? Czy tam o nim również do tej pory pamiętają?

    Nie byłem w Grecji od ponad 10 lat, więc teraz mogę się opierać tylko na relacjach siostry, która mieszka tam na stałe. Co nie zmienia faktu, że Grecja jest w moim sercu krajem numer dwa – po Polsce. Kiedy tata pracował w klubach z Aten i Pireusu, regularnie latałem tam do niego na wakacje i właśnie wtedy pokochałem ojczyznę Homera. Na punkcie taty panowało wtedy pod Akropolem istne szaleństwo, hasło „Górski” otwierało wówczas wszystkie drzwi. Kiedy ojciec nauczył się mówić po grecku, nikomu nie odmawiał pogawędki. A tam jest zupełnie inna formuła kibicowania, jeszcze bardziej fanatyczna niż u nas. W sformułowaniu „futbol jak religia” w kontekście Grecji nie ma wielkiego nadużycia. I gdzie tylko pojawiał się tata, tam od razu robił się gwar. Wtedy jeszcze nie było problemów z emigrantami, nikt nie przejmował się ryzykiem ataku terrorystycznego. Panowała beztroska atmosfera, która szybko udzielała się każdemu. Bardzo lubię Greków, bo mają podobne charaktery do Polaków. Też lubią się bawić, lubią śpiewać. Bardzo kontaktowi, życzliwi, otwarci. Super ludzie.

     

    W najbliższym czasie wybiera się pan do Grecji?

    Jak będzie dobra okazja, to polecę. Ale na stare lata zrobiłem się sentymentalny i chcę zachować w głowie wspomnienia tego kraju sprzed lat. Chcę pamiętać Grecję taką, jaką mam w sercu. A niestety Grecy mają teraz sporo różnych swoich problemów, które rzutują na codzienne życie w tym kraju.

     

    To jak często widuje się pan teraz z siostrą?

    Średnio dwa razy do roku. Ale jesteśmy stale na łączach internetowych i na bieżąco wymieniamy informacje. Siostra mieszka w Grecji już ponad 40 lat i do tej pory prowadzi szkółkę łyżwiarstwa figurowego. Trzeba przyznać, że jak na swojej lata, jest bardzo sprawna. Ale ona, w przeciwieństwie do mnie, zawsze prowadziła bardzo higieniczny tryb życia.

     

    A co porabia Kostas, pana siostrzeniec?

    Bynajmniej nie kontynuuje rodzinnych tradycji i nie związał życia zawodowego ze sportem. Jak większość Greków jest za to zagorzałym kibicem. Kostasowi należy się uznanie, bo do tej pory bardzo dobrze mówi po polsku. A nasz język nie jest przecież z tych najłatwiejszych na świecie. Nigdy nie zapomnę, jak byliśmy kiedyś na spotkaniu, gdzie było spore grono Polaków i przyszedł ojciec Kostasa. Nic nie rozumiał, więc poprosił Kostasa o tłumaczenie. A ten mu na to: „Tata, trzeba było się uczyć polskiego. Ja się nauczyłem, bo chciałem z dziadkami rozmawiać i z wujkiem”. Takie miał chłopak podejście. I cały czas dba o to, aby ten jego polski nie „zardzewiał”. Kiedy jechaliśmy do Lwowa autokarem z Warszawy na odsłonięcie tablicy, całą drogę z nami swobodnie dyskutował po polsku.

     

    A z Bereniką, swoją córką, dużo pan rozmawia o piłce nożnej i ogólnie o sporcie?

    Nasze rozmowy na ten temat dotyczą zwykle spraw związanych z fundacją. Córka ma dwoje dzieci, w tym jedno jeszcze małe, więc nie ma zbyt wiele czasu na futbol. Ale też pracuje przy sporcie: w Centralnym Ośrodku Sportu na Torwarze. Jej młodszy syn ma niecałe dwa lata, a starszy – dziesięć i już gra w piłkę w akademii Legii Warszawa.

    Czy zostanie piłkarzem, nie wiemy, ale najważniejsze, że się rusza, jest sprawny fizycznie i nie spędza całych dni tylko przed komputerem albo telewizorem. Kazio coraz lepiej też już rozumie kim był jego pradziadek i coraz bardziej interesuje się losami jego zawodników. Wielu z nich miał zresztą okazję osobiście poznać podczas uroczystości z okazji 45-lecia mistrzostwa olimpijskiego w Monachium. Jedno jest pewne: tematów do rozmowy z wnuczkiem na pewno długo mi nie zabraknie.

     

    Na stronie fundacji można przeczytać list od niejakiej pani Grażyny, która wspominała spotkanie w Grecji z panem Kazimierzem, który w latach 80. podpisał jej się na wszystkich wysyłanych do Polski pocztówkach. Czy takich historii pojawia się więcej?

    Od czasu do czasu przychodzi podobna korespondencja, ale najlepszym źródłem anegdot są jednak spotkania przy okazji meczów „Orłów Górskiego”. Przy pomeczowym piwku zaczynają się wspomnienia i jeszcze zdarzają się nowe wątki. Wielka szkoda, że z powodów zdrowotnych nie jeździ już z nami Adaś Musiał, który jest prawdziwą skarbnicą takich zabawnych historyjek.

     

    Boiskowe powiedzonka pana Kazimierza do tej pory powtarza cała piłkarska Polska – a czy tata miał takie bon moty także na użytek domowy?

    Nic z tych rzeczy. W domu tata chciał pozostać wyciszony. To był jego azyl, taka przysłowiowa twierdza. Chyba tylko raz widziałem ojca wyraźnie dumnego w domu po meczu. Było to po spotkaniu na Stadionie Śląskim, wygranym 4:1 z Holandią – ówczesnym wicemistrzem świata. Mecz był częścią eliminacji Euro’76 i choć ostatecznie awansowali Holendrzy, to do dziś tamto zwycięstwo uchodzi za jedno z najpiękniejszych w historii naszego futbolu.

     

    To czym się tata najchętniej w domu zajmował?

    Dużo czytał. Chętnie sięgał po książki z zakresu psychologii, ale nie gardził też beletrystyką dla odprężenia. No i lubił zajrzeć także do gazet codziennych.

    Czyli książki stanowiły dla niego najlepszy prezent z okazji świąt czy urodzin?

    Tata był bardzo skromnym człowiekiem i dla niego najlepszym prezentem było już to, że jesteśmy zdrowi. Ale faktycznie, jeśli już coś mu kupowaliśmy, były to książki. Gadżetów wtedy jeszcze żadnych nie było, więc wybór mieliśmy ograniczony.

     

    A jak wyglądało u was Boże Narodzenie?

    Mama wszystko przygotowywała. Może nie zawsze było dwanaście potraw na stole, ale mama bardzo pilnowała, aby pojawiły się zarówno akcenty kuchni lwowskiej, jak i warszawskiej. Do dzisiaj czuję smak robionej przez nią ryby po żydowsku. Teraz już nigdzie się takiej nie zje. Mama dostała przepis od teściowej i opanowała tę potrawę do perfekcji. Kiedyś moja żona próbowała się z nim zmierzyć, ale to już nie było to. Kolęd raczej nie śpiewaliśmy, ale były one odtwarzane z płyt. No i nigdy nie zapominaliśmy o dodatkowym nakryciu dla niespodziewanego przybysza. Szkoda jedynie, że rodzina taty mieszkała tak daleko, bo w Szczecinie, gdzie dotarła jednym z ostatnich transportów repatriacyjnych. Wrocław był już cały zajęty, Bytom też, i został właśnie Szczecin. Dziadek bardzo nie chciał wyjeżdżać ze Lwowa. Ruszył się stamtąd dopiero, gdy ojca brat dostał powołanie do wojska. Dziadek stwierdził wtedy, że „jego syn w ruskiej armii służył nie będzie” i spakował resztę rodziny. Takie to były czasy.

     

    Jeszcze jakiś kontakt z krewnymi taty pan ma?

    Głównie z bratem stryjecznym, który mieszka pod Warszawą w okolicy Marek. Od czasu do czasu widuję się też z bratem stryjecznym ze Szczecina, który był marynarzem i dopiero po przejściu na emeryturę zaczął częściej bywać w domu. Ale wiadomo, każdy ma swoje życie i o takie cykliczne spotkania wcale nie jest tak łatwo.

     

    Z każdego wyjazdu tata przywoził wam jakieś pamiątki?

    Najczęściej mamie. Mama lubiła się elegancko ubierać, więc tata zawsze przywoził jej jakiś nowy element garderoby. A to buty, a to sukienkę, a to bluzkę… Gdy już trochę podrosłem, to dostawałem od taty z podróży płyty

    gramofonowe. Największym fanem muzyki młodzieżowej w reprezentacji był Antoni Szymanowski, więc ojciec zawsze przed wyjazdem mówił mi, żebym przygotował listę życzeń, to „Antek jak będzie kupował dla siebie, to kupi też dla ciebie”. Z czasem dorobiłem się naprawdę pokaźnej kolekcji winyli. Miałem wszystko, co mnie interesowało i na podwórku byłem prawdziwe panisko. Nie każdy mógł w tamtych czasach zorganizować prywatkę przy muzyce Jimiego Hendrixa. Niektóre z tych płyt mam jeszcze do dzisiaj. Część niestety rozeszła się w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach – ktoś pożyczył i nie oddał, komuś coś dałem, coś gdzieś zaginęło… Za to pasja muzyczna jest we mnie cały czas tak samo silna. Zawsze mówię, że wychowałem się na drużynie mojego ojca i The Rolling Stones. Ale bardzo lubię też Led Zeppelin, Procol Harum czy Elvisa Presleya.

     

    Jak to było i jak to jest żyć w cieniu legendarnego ojca? Nazwisko Górski ułatwiało czy utrudniało życie?

    Na pewno nie przeszkadzało. Ale trzeba było uważać z wieloma sprawami, żeby nie przesadzić. Rodzice już trochę czasu nie żyją, a ja dalej zresztą pilnuję się, żeby pewnych barier nie przekraczać. Została w człowieku ta czujność, żeby nie przynieść wstydu rodowemu nazwisku.

     

    Abstrahując od emocjonalnych związków z osobą pana Kazimierza – czy piłka nożna była ciekawsza za jego czasów, czy bardziej interesująca jest obecnie?

    Mówimy o dwóch zupełnie różnych dyscyplinach sportu. Ciekawszy jest na pewno obecny futbol, choćby z racji niebywałego tempa gry. Co nie zmienia faktu, że podopieczni taty byli prawdziwymi mistrzami jak swoje czasy. Do dziś żałuję, że Kaziu Deyna zdecydował się na transfer do Anglii. Powinien iść wszędzie, tylko nie tam. Znakomicie dałby sobie radę w Hiszpanii, we Włoszech, we Francji czy Niemczech. Ale liga angielska to nie była jego bajka. Tam trzeba biegać, a Kaziu nie był typem biegacza. Poza tym, tam był jednym z wielu. Nikt na niego nie pracował, tak jak w Legii. Tam nie było sentymentów, za to twarda walka przez pełne 90 minut. No cóż, tak Kaziu wybrał. Tak mu zasugerowano. Świetnie zarabiał, ale kasa to nie wszystko. Inna sprawa, że na spotkaniach „Orłów Górskiego” wiele razy już mówiłem: „Panowie, w dzisiejszych czasach to przy takich sukcesach każdy z was miałby własną wyspę, prywatny samolot i co najmniej kilka rezydencji”. A tymczasem wielu z nich przyjeżdża teraz na te pokazowe mecze nie tylko dla przyjemności, ale z powodu tych paru złotych, które im wpadnie dodatkowo do kieszeni. Kiedyś był taki moment, że graliśmy tydzień w tydzień i w sobotę, i w niedzielę – i to na dwie drużyny. Teraz ta formuła powoli się wyczerpuje, bo panowie robią się coraz starsi i nie mogą już grać tak często.

     

    A jak wtedy, w latach 70., podopieczni taty traktowali pana?

    Byłem ich kolegą, bo byliśmy przecież mniej więcej w podobnym wieku. Widywaliśmy się głównie przy okazji zgrupowań i meczów. Ale do szatni wstępu nigdy nie miałem. Wiele razy pytano mi się, dlaczego sam nigdy nie grałem w reprezentacji Polski. Zawsze odpowiadałem wtedy, że było dużo chłopaków lepszych ode mnie. Ja kopałem, a oni grali – taka była różnica. Ale każdą wolną chwilę spędzałem z piłką. Wystarczyły cztery tornistry albo cztery kamienie i już były dwie bramki. Czasem nawet grało się na jedną. Albo w „zośkę”. Człowiek piłkarskim wirtuozem nie został, ale był sprawny i dobrze sobie radził też w innych dyscyplinach. Siatkówka, pływanie, narty – nigdy nie miałem z tymi sportami problemów. Ale zbyt wielu innych alternatyw dla sportu nie mieliśmy. Jedyną rozrywką było tak naprawdę kino. W telewizji były dostępne raptem dwa kanały, z czego jeden dopiero po południu. Inna rzecz, że już samo posiadanie telewizora w domu to było coś. Jak rodzice kupili pierwszy telewizor, jeszcze wtedy na raty, to pół bloku do nas przyszło. Takie to były czasy. A teraz? Telewizor jest niemal w każdym pokoju, a do dyspozycji są setki kanałów o przeróżnej tematyce.

     

    Co, poza sportem i muzyką, jeszcze pana pasjonuje? Jak lubi spędzać wolny czas?

    Interesuje się amatorsko historią. Lubię oglądać programy nadane przez stacje w stylu Discovery. No i fotografia, na której straciłem wzrok. Najpierw fotografowałem na Legii, gdzie do ogarnięcia miałem kilkanaście dyscyplin. A później trafiłem do największego w kraju tygodnika piłkarskiego, w którym ugrzęzłem – w najlepszym tego słowa znaczeniu. Trafiłem tam na kapitalny zespół ludzi, z którymi spędziłem mnóstwo wspaniałych chwil. Teraz już jednak prawie nie biorę aparatu do ręki, bo po prostu źle widzę.

     

    Ale pewnie ma pan w domu dużo bezcennych już teraz negatywów?

    Niestety nie. Duża część archiwum przepadła bezpowrotnie przy kolejnych przeprowadzkach redakcji. Jakieś tam klatki w domu jeszcze mam, ale to tylko niewielki ułamek. A przecież trochę tych wystaw człowiek miał w swoim życiu. Osobiście jednak nigdy nie nastawiałem się na fotografowanie ludzi, a sytuacji. Bardziej od nazwisk interesowały mnie na zdjęciach emocje. Słynna osoba nie zawsze musi być ciekawa dla fotografa. Tak podchodziłem do tematu…

     

    Jakie ma pan rady dla początkujących fotografów?

    Żeby robili jak najwięcej zdjęć. Zresztą teraz nie ma z tym najmniejszych problemów. Nawet nie trzeba za bardzo inwestować w sprzęt, bo niezłe zdjęcie można już zrobić telefonem. A że obecne zdjęcia robione w technice cyfrowej nie mają już takiej duszy, jak te wykonane techniką analogową, to już zupełnie inna bajka. Tamta fotografia to było coś z pogranicza alchemii. Uwielbiałem mieszać te wszystkie sosy, aby uzyskiwać różne efekty. To była kapitalna zabawa. Dlatego ciemnia była dla mnie niczym drugi dom. A teraz? Siada się przy komputerze, kilka razy kliknie myszką i po sprawie. Można się bawić barwami, efektami, światłem – robić cuda. Ale to już nie to samo. W fotografii czarno-białej samo zdjęcie to był dopiero początek całej zabawy. I wiem, że każdy z fotoreporterów starej daty ma bardzo podobne odczucia.

     

    Co się dzieje z pamiątkami po panu Kazimierzu? Trzyma je pan w domu?

    Większość z nich jest u mnie. Zgłosiło się kiedyś do mnie Muzeum Sportu z prośbą o ich wypożyczenie, ale postawiłem warunek, że cała kolekcja musi zostać ubezpieczona. Okazało się, że koszt tego ubezpieczenia był tak wysoki, że zrezygnowano z pomysłu zrobienia wystawy. A ja w tej kwestii pozostaję nieugięty. Za dużo się nasłuchałem historii o zaginionych lub uszkodzonych eksponatach. Wystarczy zapytać Stefana Szczepłka, mojego byłego kolegę redakcyjnego, który udostępniał swoje fantastyczne zbiory koszulek. Przy każdej z gablot należałoby postawić ochronę, która stałaby tam całodobowo. A z drugiej strony trochę szkoda to wszystko trzymać w szafie. To trochę tak jak z robieniem pięknych zdjęć, które później wędrują do szuflady i nikt ich nie ogląda.

     

    Jak w pięciu słowach opisywałby pan pana Kazimierza?

    Wspaniały ojciec, wspaniały mąż, wspaniały dziadek, wybitny trener, ekstra człowiek. Już jako dorosły facet wielokrotnie zastanawiałem się, z czego to się wszystko wzięło. I doszedłem do wniosku, że to Lwów i ta jego niepowtarzalna atmosfera ukształtowały tatę. Teraz nie ma już takich ludzi jak dawni lwowiacy. No może jeszcze ta garstka prawdziwych warszawiaków. Boso, ale w ostrogach – to sformułowanie idealnie oddaje ich charakter. To ludzie z duszą, ale nie daj Boże, aby nadepnąć im na odcisk. Przez te wszystkie lata nigdy nie słyszałem, żeby ojciec kiedykolwiek przeklął w domu. Wiem, że w szatni nie zawsze był spokojny, ale w domu „psiakrew” czy „jasna cholera” z jego ust, to już były mocne słowa. A propo szatni, przypomniała mi się anegdota już z czasów spotkań „Orłów Górskiego”, której sam byłem świadkiem. Tata przyjechał na jedno ze spotkań, przywitał się z zawodnikami z szatni i wyszedł, żeby porozmawiać z gospodarzami imprezy. A za nim wybiegł jeden z zawodników, który okazjonalnie był zapraszany do drużyny, i mówi, że widział u niektórych graczy piwo w torbach ze sprzętem. I że oni to piwo piją przed meczem. Ojciec tylko się na niego spojrzał i powiedział z uśmiechem: „Panie kolego, mnie się wydaje, że ta drużyna nienaoliwiona to dzisiaj nie zagra”. Koniec, kropka. Cały tata! Musiał go naprawdę ktoś porządnie wkurzyć, żeby zmusić do podniesienia głosu. Coś w tych przedwojennych lwowiakach było magicznego. Przez dwa lata mieszkałem we Wrocławiu i miałem ich okazję trochę poznać. Czułem się wtedy jak w domu, choć byłem od niego ponad 350 kilometrów.

     

    Wywiad: Bartosz Król

    Tekst z najnowszego numer FourFourTwo

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Zobacz również

    Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.