„Jak nie wiesz co zrobić z piłką, oddaj ją przeciwnikowi – niech on się martwi” – kogo z nas nie irytuje takie podejście polskich piłkarzy, szczególnie tych, którzy wraz z zagranicznymi kolegami, kopią się po czołach w ekstraklasie. Teraz do tego grona próbują dołączyć sędziowie, którzy maksymalnie opóźniają gwizdek w nadziei, że decyzję podejmie za nich kolega w wozie.
Mecz w Gdyni, Arka podejmuje Piasta Gliwice, a starcie prowadzi doświadczony, również na europejskich arenach Paweł Raczkowski. Wynik wszyscy doskonale znają, ale niektórzy mogą nie pamiętać tego co na boisku się wydarzyło.
Sędzia z Warszawy trzykrotnie zmieniał swoją decyzję po konsultacji z wozem VAR. Tym samym – trzykrotnie przyznał się do błędu. Do błędu który wcześniej powinien wychwycić on, albo jeden z jego asystentów.
To fakt, Raczkowski ze swoim teamem nie jest chyba ostatnio w dobrej formie, ale właściwie który z sędziów jest… Kirkeskov zagrywa piłkę ręką w taki sposób, że to nie może umknąć sędziemu liniowemu. Sytuacja dzieje się idealnie na wysokości, gdzie był ustawiony, ale Raczkowski musi biec do telewizorka.
Kolejna sytuacja, Zivec wbiega w pole karne, Nalepa staje mu na nodze, w linii prostej od całego wydarzenia biegnie Raczkowski i wskazuje na rozpoczęcie gry od piątego metra. Po czym sam mówi, bo pokazują to telewizyjne zbliżenia, mówi do Słoweńca „poczekaj”. No na Boga, czy tak wygląda sędzia, który jest pewny swojej decyzji?!
I jeszcze jedna akcja: Da Silva staje Sedlarowi na nogę między kostką a piszczelem, staw skokowy wygina się nienaturalnie, to grozi poważną kontuzją. Raczkowski jak pokazują powtórki miał trudny ogląd sytuacji, ale znów: od czego jest liniowy i techniczny? Czy oni nie mogą podpowiedzieć, co się wydarzyło, że konieczne będzie wyrzucenie Marcusa z boiska? Oczywiście, że mogą, ale lepiej to wszystko sprawdzić, by mieć alibi.
I sprawdzają, i znów marnują niepotrzebnie czas. A wszyscy na boisku czekają. A ci zgromadzeni na stadionie, nie wiedzą nawet co się dzieje.
Kiedyś sędzia musiał być doskonale przygotowany, czujny, skoncentrowany i dobrze się ustawiać. Teraz może wstrzymać się z gwizdkiem, niech piłkarze notują kolejne sprinty, a on i tak anuluje bramkę, bo 30 podań wstecz na środku boiska był dwucentymetrowy spalony. I w ten sposób arbiter gwarantuje sobie wspaniałe alibi.
Sędziowie na dodatek są przemęczeni. Jednego dnia biegają po boisku, a drugiego czy trzeciego dnia sędziują na VARze. Zawsze można jak sędzia Frankowski, pobiec do telewizorka, zobaczyć faul na czerwoną kartkę Dilavera, po czym dać mu żółtą, bo i tak Lech już był bardzo miażdżony. Potem taki Frankowski jest odsuwany od prestiżowego meczu finału Pucharu Polski, nawet nie myślę, jak to zadziałało na jego psychikę, bo dzień później w Białymstoku zaprosił do monitora sędziego Stefańskiego, by ten podumał sobie nad sytuacją trzy minuty, po czym i tak dał Jagiellonii absurdalny rzut karny.
O mitycznych 40. sekundach, w których decyzje miały być podejmowane, już nie wspomnę. Byłem złym prorokiem. Wiedziałem, że tak będzie, że rola sędziów będzie marginalizowana, a ci będą bali się podejmować ostre decyzje i zaczną gwizdać na alibi. Przyznam jedynie szczerze, że nie sądziłem, że wydarzy się to tak szybko. I mam tylko nadzieję, że zabawy z VARem upadną tak szybko, jak pomysł sędziów zabramkowych, którzy też na nic się nigdy nie przydali.
Jedyne co w piłce moim zdaniem ma sens, to goal-line technology. I oby na tym, ten cały „rozwój” się zatrzymał. Bo lepsze, zawsze było dobrego wrogiem.