O piłce z przekąsem…czyli jak co środę Paweł Sepioło #33

    Ten artykuł będzie poświęcony Realowi Madryt. Nie mogło być inaczej. „Królewscy” po raz czwarty w ostatnich pięciu latach awansowali do finału Ligi Mistrzów, a ten rok jest trzecim z kolei kiedy dokonują tego na naszych oczach. Jednak nie będzie to typowy tekst pochwalny o Zidanie i jego podopiecznych. Jeśli masz już taki przesyt zespołem z Madrytu, iż wydaje Ci się, że otwierając lodówkę wyskoczy z niej C. Ronaldo, to rozsiądź się wygodnie, bo te najbliższe kilka minut nie będzie łatwe. Nie znajdziesz tu laurki, nie będzie kolorowo. Będzie pełen obiektywizm, a tego niestety (dla światowej piłki nożnej) wczoraj zabrakło…

    Wyczynu „Los Blancos” nie zamierzam kwestionować. Droga jaką pokonali nie była usłana różami. Wręcz przeciwnie, już na samym początku trafili do grupy H, którą stworzyli razem z Tottenhamem, Borussią oraz Apoelem. Każda z wymienionych ekip, poza tą ostatnią, równie dobrze mogła zająć miejsce pierwsze jak i trzecie – nie premiowane grą w dalszej fazie rozgrywek. Mało tego na barki Realu spadł ciężar najgorszej dyspozycji punktowej i strzeleckiej od lat. Presja niczym pętla zawiązywała się coraz ciaśniej na szyjach zawodników, ale przede wszystkim na szyi trenera. Występy w La Liga były równią pochyłą, a przewaga najgroźniejszego rywala – FC Barcelony – szybko urosła do liczby dwucyfrowej. Kiedy jednak przychodziły wtorkowe i środowe wieczory i trzeba było wyjść na europejskie boiska, hiszpański „kopciuszek” zmieniał się w drużynę iście królewską, jak na słynny przydomek przystało. Punktem krańcowym, po którym miało się okazać ile warta jest głowa francuskiego menedżera, był dwumecz z drużyną Paris Saint-Germain. Na ten mecz zęby ostrzyli sobie nie tylko kibice, ale przede wszystkim rywale Realu, bo w przypadku porażki po mistrzowskim sezonie „Galaktyczni” pozostaliby właściwie z niczym. Stało się wbrew przewidywaniom, Neymar i spółka musieli uznać wyższość hiszpańskiego rywala. Od tego etapu „Królewscy” ponownie nabrali głębokiego oddechu i odżyli, ale już tylko dla Champions League. Cała strategia, cykle treningowe oraz dysponowanie siłami zawodników zostało podporządkowane dążeniu do tryumfu na europejskich salonach.


    ZOBACZ: ORYGINALNE KOSZULKI PIŁKARSKIE I LICENCJONOWANE GADŻETY NA
    PODSTADIONEM.PL


    Dziś wiemy, że po niesamowicie emocjonujących starciach z Juventusem Turyn oraz Bayernem Monachium madrytczycy podejdą kolejny raz do jednego z największych wyzwań jakie mogą się pojawić na liście marzeń każdego piłkarza. Staną w szranki z jednym z półfinalistów meczu rewanżowego pomiędzy Romą, a Liverpoolem, który już dziś wieczorem. I tutaj kończy się piękna historia, bo finał rządzi się swoimi prawami. Dlaczego „Los Blancos” nie mieliby sięgnąć po kolejny z tytułów? Już spieszę z odpowiedzią.

     

    Po pierwsze, wierzę w uczciwość sędziów. Brzmi absurdalnie, bo przecież taki atrybut sędziowania wydaje się być oczywistym, ale jednak nie wszędzie i nie dla wszystkich. Kontrowersji nie brakowało już w dwumeczu z aktualnym liderem Serie A. Ta najbardziej widoczna dała Realowi przepustkę do awansu, dzięki wykorzystanemu rzutowi karnemu przez CR7. Jednak to co działo się w kolejnych dwóch spotkaniach z zespołem dowodzonym przez Juppa Heynckesa przechodzi ludzkie pojęcie. Trzeba mieć w sobie naprawdę sporo zaparcia, by nie zauważyć ewidentnych fauli Daniela Carvajala na Robercie Lewandowskim i to w dwóch przypadkach w obrębie pola karnego. Koledzy głównego arbitra też nie pozostawali dłużni, przywołując chociażby zagranie ręką Marcelo, oczywiście na oczach sędziego liniowego. Miejmy nadzieję, że neutralny grunt jakim będzie stadion w Kijowie przywróci więcej obiektywizmu tym, którzy dbają o regulaminowy przebieg meczów.

    Po drugie, wynik pierwszego spotkania pomiędzy rzymianami, a liverpoolczykami sugeruje, że najpewniej w finale drugimi do pary będą zawodnicy „The Reds”. Skoro o nich mowa, to trzeba zauważyć jedną rzecz. Są mistrzami pierwszego meczu. Mogli się o tym przekonać kolejno FC Porto, Manchester City, a także przed tygodniem AS Roma. Cóż, jakby nie patrzeć ten ostatni kończący tegoroczną edycję Ligi Mistrzów mecz stanowi jedyne 90 minut pomiędzy obiema ekipami. Tempo jakie mogą narzucić podopieczni Jürgen Kloppa może być mordercze dla każdego, nawet dla płuc Ramosa czy Varane’a. Aż w końcu, po trzecie i zarazem ostatnie. Wśród krytyki jaka posypała się na polskiego napastnika za brak „tego czegoś” w tak kluczowym starciu, mało kto zauważył, że był to już trzeci mecz z rzędu kiedy to C. Ronaldo nie zdobył gola z gry. Być może jest to wynikiem dalszego blasku jaki bije od zawodnika po spektakularnym golu przewrotką w meczu z Juventusem. Jednakże przykrywa on nieco faktyczny obraz bieżącej dyspozycji Portugalczyka. Ponadto, brakowało z jego strony nie tylko skuteczności, ale także wzięcia odpowiedzialności za kreowanie sytuacji i wpływu na kształt gry swojej drużyny. Na pewno nie można go skreślać, bo w końcu to jest Ronaldo i jemu akurat niewiele potrzeba, by odmienić losy meczu. Pozostaje jednak lekka wątpliwość czy aby w najważniejszym meczu sezonu na pewno nie zawiedzie.

     

    „Królewscy” podporządkowali wszystko europejskim rozgrywkom i mają szanse stanąć przed historycznym sukcesem – rekordem niepobitym dotąd od lat 80. XX wieku. Z drugiej strony, wyłącznie wygrana Ligi Mistrzów uczyni ten sezon wygranym, bo pozostałe fronty zostały już dawno pogrzebane. Czy pasjonująca, choć pełna przeciwności podróż zakończy się happy endem? Przekonamy się niebawem, bo już 26 maja.

    Ten artykuł będzie poświęcony Realowi Madryt. Nie mogło być inaczej. „Królewscy” po raz czwarty w ostatnich pięciu latach awansowali do finału Ligi Mistrzów, a ten rok jest trzecim z kolei kiedy dokonują tego na naszych oczach. Jednak nie będzie to typowy tekst pochwalny o Zidanie i jego podopiecznych. Jeśli masz już taki przesyt zespołem z Madrytu, iż wydaje Ci się, że otwierając lodówkę wyskoczy z niej C. Ronaldo, to rozsiądź się wygodnie, bo te najbliższe kilka minut nie będzie łatwe. Nie znajdziesz tu laurki, nie będzie kolorowo. Będzie pełen obiektywizm, a tego niestety (dla światowej piłki nożnej) wczoraj zabrakło…

     

    Wyczynu „Los Blancos” nie zamierzam kwestionować. Droga jaką pokonali nie była usłana różami. Wręcz przeciwnie, już na samym początku trafili do grupy H, którą stworzyli razem z Tottenhamem, Borussią oraz Apoelem. Każda z wymienionych ekip, poza tą ostatnią, równie dobrze mogła zająć miejsce pierwsze jak i trzecie – nie premiowane grą w dalszej fazie rozgrywek. Mało tego na barki Realu spadł ciężar najgorszej dyspozycji punktowej i strzeleckiej od lat. Presja niczym pętla zawiązywała się coraz ciaśniej na szyjach zawodników, ale przede wszystkim na szyi trenera. Występy w La Liga były równią pochyłą, a przewaga najgroźniejszego rywala – FC Barcelony – szybko urosła do liczby dwucyfrowej. Kiedy jednak przychodziły wtorkowe i środowe wieczory i trzeba było wyjść na europejskie boiska, hiszpański „kopciuszek” zmieniał się w drużynę iście królewską, jak na słynny przydomek przystało. Punktem krańcowym, po którym miało się okazać ile warta jest głowa francuskiego menedżera, był dwumecz z drużyną Paris Saint-Germain. Na ten mecz zęby ostrzyli sobie nie tylko kibice, ale przede wszystkim rywale Realu, bo w przypadku porażki po mistrzowskim sezonie „Galaktyczni” pozostaliby właściwie z niczym. Stało się wbrew przewidywaniom, Neymar i spółka musieli uznać wyższość hiszpańskiego rywala. Od tego etapu „Królewscy” ponownie nabrali głębokiego oddechu i odżyli, ale już tylko dla Champions League. Cała strategia, cykle treningowe oraz dysponowanie siłami zawodników zostało podporządkowane dążeniu do tryumfu na europejskich salonach.

     

    Dziś wiemy, że po niesamowicie emocjonujących starciach z Juventusem Turyn oraz Bayernem Monachium madrytczycy podejdą kolejny raz do jednego z największych wyzwań jakie mogą się pojawić na liście marzeń każdego piłkarza. Staną w szranki z jednym z półfinalistów meczu rewanżowego pomiędzy Romą, a Liverpoolem, który już dziś wieczorem. I tutaj kończy się piękna historia, bo finał rządzi się swoimi prawami. Dlaczego „Los Blancos” nie mieliby sięgnąć po kolejny z tytułów? Już spieszę z odpowiedzią.

     

    Po pierwsze, wierzę w uczciwość sędziów. Brzmi absurdalnie, bo przecież taki atrybut sędziowania wydaje się być oczywistym, ale jednak nie wszędzie i nie dla wszystkich. Kontrowersji nie brakowało już w dwumeczu z aktualnym liderem Serie A. Ta najbardziej widoczna dała Realowi przepustkę do awansu, dzięki wykorzystanemu rzutowi karnemu przez CR7. Jednak to co działo się w kolejnych dwóch spotkaniach z zespołem dowodzonym przez Juppa Heynckesa przechodzi ludzkie pojęcie. Trzeba mieć w sobie naprawdę sporo zaparcia, by nie zauważyć ewidentnych fauli Daniela Carvajala na Robercie Lewandowskim i to w dwóch przypadkach w obrębie pola karnego. Koledzy głównego arbitra też nie pozostawali dłużni, przywołując chociażby zagranie ręką Marcelo, oczywiście na oczach sędziego liniowego. Miejmy nadzieję, że neutralny grunt jakim będzie stadion w Kijowie przywróci więcej obiektywizmu tym, którzy dbają o regulaminowy przebieg meczów.

    Po drugie, wynik pierwszego spotkania pomiędzy rzymianami, a liverpoolczykami sugeruje, że najpewniej w finale drugimi do pary będą zawodnicy „The Reds”. Skoro o nich mowa, to trzeba zauważyć jedną rzecz. Są mistrzami pierwszego meczu. Mogli się o tym przekonać kolejno FC Porto, Manchester City, a także przed tygodniem AS Roma. Cóż, jakby nie patrzeć ten ostatni kończący tegoroczną edycję Ligi Mistrzów mecz stanowi jedyne 90 minut pomiędzy obiema ekipami. Tempo jakie mogą narzucić podopieczni Jürgen Kloppa może być mordercze dla każdego, nawet dla płuc Ramosa czy Varane’a. Aż w końcu, po trzecie i zarazem ostatnie. Wśród krytyki jaka posypała się na polskiego napastnika za brak „tego czegoś” w tak kluczowym starciu, mało kto zauważył, że był to już trzeci mecz z rzędu kiedy to C. Ronaldo nie zdobył gola z gry. Być może jest to wynikiem dalszego blasku jaki bije od zawodnika po spektakularnym golu przewrotką w meczu z Juventusem. Jednakże przykrywa on nieco faktyczny obraz bieżącej dyspozycji Portugalczyka. Ponadto, brakowało z jego strony nie tylko skuteczności, ale także wzięcia odpowiedzialności za kreowanie sytuacji i wpływu na kształt gry swojej drużyny. Na pewno nie można go skreślać, bo w końcu to jest Ronaldo i jemu akurat niewiele potrzeba, by odmienić losy meczu. Pozostaje jednak lekka wątpliwość czy aby w najważniejszym meczu sezonu na pewno nie zawiedzie.

     

    „Królewscy” podporządkowali wszystko europejskim rozgrywkom i mają szanse stanąć przed historycznym sukcesem – rekordem niepobitym dotąd od lat 80. XX wieku. Z drugiej strony, wyłącznie wygrana Ligi Mistrzów uczyni ten sezon wygranym, bo pozostałe fronty zostały już dawno pogrzebane. Czy pasjonująca, choć pełna przeciwności podróż zakończy się happy endem? Przekonamy się niebawem, bo już 26 maja.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Zobacz również

    Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.