Detronizacja Królewskich?

    „Są poza zasięgiem jakiejkolwiek drużyny na świecie” – do niedawna tak określało się postawę Realu Madryt. Gracze Zidane’a udowodnili to zgarniając sierpniowe tytuły, jednak co było dalej? Demony przeszłości wróciły.

    Dwa Puchary Ligi Mistrzów z rzędu? Oczywiście, w końcu jesteśmy najlepsi na świecie.

    Superpuchar Europy? Pokażemy kopaczom z Wysp ile brakuje im do elity.

    Superpuchar Hiszpanii? Musimy udowodnić Katalończykom, że teraz to my rządzimy.

    Ligowe starcia z Valencią, Levante, Betisem i Gironą? To nie będzie już takie proste.

    Dziwne, prawda? Pewnie dla większości kibiców piłki nożnej takie mogłoby się wydawać. Jednak są też kibice określający się mianem Madridistas. Dla nich z pewnością jest to dobrze znana zależność. Nie od dziś wiadomo, że Real Madryt świetnie mobilizuje się na największe starcia, że forma Ronaldo czy Ramosa przychodzi zazwyczaj na wiosnę. Tajemnicą nie jest także fakt, że po każdym przegranym meczu z potencjalnie słabszym rywalem, piłkarze z Madrytu wychodzą do dziennikarzy z odkrywczymi przemyśleniami, np. „zabrakło koncentracji.”

    Wydawało się, że sternik Królewskich, Florentino Perez, mocno zainwestował w szeroko reklamowane w polskich mediach leki na poprawę tejże koncentracji (niedługo Sesja!). Gracze Zidane’a bowiem w ostatnich miesiącach całkowicie dominowali swoich rywali, podchodząc do kolejnych potyczek jak do punktów na liście, które po prostu należy odhaczyć.

    Piłka nożna potrafi jednak brutalnie sprowadzić na ziemię.

    Można było tłumaczyć pierwsze słabsze występy w sezonie ligowym ekipy Los Blancos choćby tym, że sztab szkoleniowy przygotował kadrę na maksimum możliwości już na sierpniowe mecze (co jest rzadkością w futbolu). Teraz jednak miarka się przebrała.

    Real Madryt ośmieszył się z beniaminkiem rozgrywek. Beniaminkiem, który awansował do najwyższej klasy rozgrywek po raz pierwszy od powstania klubu w 1930 roku. Beniaminkiem, który miał w teorii prosić największe kluby o najniższy wymiar kary w bezpośrednich pojedynkach.

    Nie grają jednak pieniądze, nie gra doświadczenie, nie grają także nazwiska. Na murawę zawsze wychodzi 22 mężczyzn, z których każdy ma prawo mieć słabszy dzień. W meczu z Gironą, Real Madryt nie popełnił tzw. wypadku przy pracy. Zespół odkrył karty, pokazał swoje stare (prawdziwe) oblicze. O grze drużyny Zidane’a można napisać wiele negatywnych rzeczy. Myślę jednak, że oszczędzę i Wam i sobie tej wątpliwej przyjemności, po prostu – kompromitacja.

    Nie można jednak nie wyróżnić jednej osoby – Isco. Jeszcze nie tak dawno młody Hiszpan musiał walczyć z wielkimi nazwiskami (Bale, James) o grę w wyjściowej jedenastce. Pomimo propozycji z niemal wszystkich największym klubów w Europie, Andaluzyjczyk zdecydował się na pozostanie w Madrycie i walkę o spełnianie marzeń. Teraz jest bezapelacyjnie jedną z najjaśniejszych postaci w układance Zidane’a. Gdy patrzyłem na popisy Królewskich na stadionie Montilivi zastanawiałem się jedynie – co taki gracz jak Isco robi wśród przeciętnych kopaczy (mówię oczywiście o tych z Madrytu)?

    W tym miejscu zawsze staram się jakoś błyskotliwie podsumować całość tej pisaniny, przez którą już wspólnie przebrnęliśmy. W zamyśle chciałem zasugerować trenerowi Realu Madryt, aby przysłowiowo „uderzył pięścią w stół” (tak jakbym sądził, że będzie on szukał wskazówek do prowadzenia Realu Madryt w polskich mediach internetowych). Po niedługim namyśle doszedłem do wniosku, że zmiana postawy piłkarzy zarabiających dziesiątki milionów euro za bieganie za okrągłym przedmiotem, może wymagać bardziej uderzenia ich stołem.

     

    Znajdź autora na Twitterrze!  @machalskibartek

    fot. pressfocus

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj

    Zobacz również

    Ten artykuł jest dostępny tylko w zagraniczej odsłonie tego serwisu.