Ilekroć kibice dawno już zapomnianych klubów Europy Środkowo-Wschodniej zaczynają snuć plany o nawiązywaniu do chlubnych tradycji sprzed lat, postronni obserwatorzy mają pełne prawo roześmiać się do łez. Węgierski Ferencvaros ma jednak w teorii wszystko, aby nie tylko na lata zdominować rodzimą ligę, ale i przypomnieć o swoim istnieniu reszcie kontynentu.
Tekst: Mateusz Brzeźniak
Telebim na przepięknej Groupama Arenie pokazuje 20. minutę meczu, gdy skupieni dotychczas na defensywie goście ruszają z pierwszą groźną kontrą na bramkę Ferencvarosu. Kiedy wydaje się, że atakujący lada moment stanie sam na sam z bramkarzem, akcję przerywa widowiskowy wślizg Michała Nalepy. Polak opanowuje piłkę i podaje ją do ustawionego wyżej kolegi. Od tego momentu wszystko dzieje się błyskawicznie. Cztery podania i 12 sekund później piłka trzepocze w siatce bramkarza Mezőkövesd-Zsóry SE. Z trybun słychać miarowe, ale nieco stłamszone oklaski. Klaszczą miejscowi „Janusze”, czy może raczej „Jánosze”, bo zaliczani do najbardziej fanatycznych na świecie kibice z ekipy „Green Monsters” od trzech lat bojkotują mecze swojej drużyny. Szybkie wyjście na prowadzenie w meczu 29. kolejki węgierskiej Nemzeti Bajnokság I przywraca nadzieję, że sezon nie jest jeszcze dla dumnych gospodarzy stracony…
FUTBOL W SŁUŻBIE WŁADZY
Choć Üllői út nie ma w sobie nic z tajemniczej magii naddunajskiej promenady, kupiecko-towarzyskiego klimatu ulicy Váci czy dostojeństwa reprezentacyjnej alei Andrássyego, to jej nazwę i lokalizację na mapie stolicy zna każdy Węgier od Debreczyna po Szombathely i Sopron. Niespotykaną jak na położenie z dala od centrum zainteresowań turystów sławę zawdzięcza ona stadionowi, od ponad wieku będącego siedzibą najpopularniejszego i najbardziej utytułowanego klubu w ojczyźnie Ernő Rubika, wynalazcy magicznej kostki, która od połowy lat 70. poprzedniego wieku szarga nerwy pasjonatów gier logicznych na całym świecie.
Nawiązanie do introwertycznego wynalazcy jest nieprzypadkowe, bowiem losy Ferencvárosi Torna Club bywały równie skomplikowane, co prawidłowe ułożenie niesfornego sześcianu z 54 kolorowymi kwadracikami. Wszystko zaczęło się jeszcze w XIX wieku, a konkretnie 3 maja 1899 r., kiedy to prawnik Ferenc Springer wraz z grupką zapaleńców założył w Ferencvaros, IX dzielnicy Budapesztu, klub o tej samej nazwie. „Fradi”, jak wołają ich do dziś ze względu na niemieckie pochodzenie pierwszych działaczy i kibiców, natychmiast stali się najjaśniejszym punktem powstającej ligi. Piłkarze z ulicy Üllői zdominowali rozgrywki, wygrywając dziewięć z pierwszych 12 edycji mistrzostw Węgier.
Kolejne lata przyniosły niemniejsze sukcesy, ale też uwikłanie w pierwsze polityczne konszachty, które już zawsze towarzyszyć będą klubowi i całej krajowej piłce. W czasie II wojny światowej „Fradim” przypięto niechlubną łatkę drużyny władzy, czyli kolaborującego z III Rzeszą faszystowskiego ugrupowania Strzałokrzyżowców. Zupełnie inaczej było, kiedy do głosu w tej części Europy doszli komuniści, którzy swoich ulubieńców widzieli w obdarowanym nową nazwą i zwierzchnictwem wojska Honvédzie. Dla Ferencvarosu oznaczało to chude lata, a nawet konieczność chwilowej zmiany szyldu. Znienawidzeni przez społeczeństwo dygnitarze jak zwykle osiągnęli skutek odwrotny do zamierzonego i „Fradi” zostali ukochaną drużyną węgierskiego społeczeństwa.
Obecnie przywiązanie do zielono-białych barw deklaruje aż 1,5 mln naszych bratanków. Truizmem będzie stwierdzenie, że FTC jest niekwestionowanym królem własnego podwórka. Zamiast tego lepiej wyliczyć, że od momentu założenia ligi w 1901 r. „Fradi” aż 87 razy stawali na podium rozgrywek, 29 razy ciesząc się przy tym z tytułów mistrzowskich, popartych 22 pucharami i garściami pomniejszych triumfów.
OD SCHLOSSERA DO ALBERTA
Również na europejskich salonach Ferencvaros osiągnięciami bije na głowę całą krajową konkurencję. A trzeba przecież pamiętać, że węgierski futbol był kiedyś synonimem potęgi i sukcesów, jakie dziś kojarzymy z Brazylią, Hiszpanią czy Niemcami. W okresie przed- i powojennym Madziarzy mieli najlepszą na świecie, latami niepokonaną reprezentację, która dwukrotnie wracała do kraju ze srebrnymi medalami mundiali czy olimpijskim złotem. Równie mocne były wtedy ich drużyny klubowe, które dominowały w organizowanych jeszcze nie pod auspicjami UEFA kontynentalnych bojach.
Siłą każdej organizacji są tworzący ją ludzie, co każe wspomnieć kilku z najznamienitszych twórców „zielono-białej” potęgi w pierwszych latach jej istnienia. Na początku był Imre Schlosser, jeden z największych piłkarzy pierwszych trzech dekad XX wieku, siedmiokrotny król strzelców ligi węgierskiej, do którego do dziś należy rekord zdobytych w ramach tych rozgrywek bramek. Kiedy on skończył karierę, ulubieńcem kibiców na długie lata został György Sárosi, doktor prawa i kapitalny napastnik, kapitan wicemistrzów świata z 1938 r., późniejszy trener czołowych włoskich drużyn klubowych. Zaraz po wojnie świeciła gwiazda Ferenca Deáka, strzelca 59 goli w sezonie 1948/49. Dla Ferencvarosu przez pewien czas grali też słynni Czibor, Kubala czy Kocsis, ale przerzucani z różnych, najczęściej politycznych względów do innych drużyn nie zdążyli zapracować na miano legend drużyny ze stadionu przy Üllői út.
Na kolejnego idola fani z IX dzielnicy Budapesztu czekać musieli aż do końca lat 50., kiedy to objawił się talent genialnego Floriana Alberta, przez lata niekwestionowanego lidera „Fradich” i reprezentacji Węgier. Najlepszy piłkarz Europy 1967 r. według „France Football” poprowadził swoich klubowych kolegów do największego sukcesu w historii, czyli zwycięstwa w Pucharze Miast Targowych, nieoficjalnym poprzedniku Pucharu UEFA i Ligi Europy. „Zielone Orły”, bo to właśnie ten królewski ptak jest symbolem klubu, w finale edycji z sezonu 1964/65 pokonały słynny Juventus. W późniejszych latach jedenastka znad Dunaju nadal należała do europejskich potentatów, dochodząc do ćwierćfinału Pucharu Europy (1965/66), ponownie finału PMT (1967/68), półfinału Pucharu UEFA (1971/72) i wreszcie – choć już bez Alberta w składzie – finału Pucharu Zdobywców Pucharów (1974/75), gdzie pobiło ich prowadzone przez wielkiego Walery’ego Łobanowskiego Dynamo Kijów. To właśnie wspomniana dekada była najwspanialszą w 118-letniej dziś historii klubu, więc symbolem prosperity na zawsze został już „Maestro z Ferencvarosu” czy „węgierski Pele”, jak nazywali Alberta dziennikarze. W wydanej w 1979 r. publikacji „Wielcy piłkarze, sławne kluby” Andrzej Gowarzewski i Grzegorz Stański nazywają legendę FTC „ostatnim z wielkich”. Przypominają też jego pokazowe występy w brazylijskim Flamengo, podczas których błyskawiczne zdobył serca kibiców, na co dzień podziwiających przecież popisy największych futbolowych magów. Mimo upływu blisko trzech dekad nic się nie zmieniło, bo węgierska ziemia nie zrodziła jeszcze godnego następcy Alberta. Nie doczekali się go również kibice „Fradich”.
TRAGEDIA NAD DUNAJEM
Druga połowa lat 80. to czas, w którym państwa socjalistyczne borykały się z galopującym kryzysem gospodarczym, dotykającym wszystkich sfer życia z futbolem włącznie. Nadchodzące zmiany ustrojowe niewiele zresztą pomogły klubom piłkarskim, które pozbawione pieniędzy płynących z państwowych instytucji zaczęły niebezpiecznie dryfować ku finansowej przepaści. Po wstydliwej dekadzie lat 80., kiedy „Fradi” dokonali haniebnego precedensu, dwukrotnie kończąc rozgrywki poza pierwszą „dziesiątką”, przyszła odwilż lat 90., w których w klub bez pomyślunku wpakowano duże sumy nieswoich forintów. I choć wszystko zapowiadało się świetnie, gablota w pokoju prezesa wzbogaciła się o trzy mistrzowskie tytuły w pięć lat, a Budapeszt po raz pierwszy i dotychczas ostatni gościł fazę grupową Ligi Mistrzów, to wszystko musiało zakończyć się tragedią.
W 2001 r. klub kupił Gábor Várszegi, prężny biznesmen żydowskiego pochodzenia. Nowego właściciela nie zrażały drobne awantury czy nawet antysemickie hasła, które miały regularnie obiegać trybuny stadionu FTC, ale miarka przebrała się po wielkiej bijatyce z fanami z Debreczyna, do której doszło w 2003 roku. Od tego momentu klub pędził prosto w niebyt. Najczarniejszy ze scenariuszy nieomal ziścił się latem 2006 roku, kiedy to długi „Zielonych Orłów” sięgały już sumy 10 milionów dolarów. To właśnie wtedy związkowi decydenci bez sentymentów oświadczyli, że najbardziej utytułowany klub w historii kraju nie dostanie licencji na grę w ekstraklasie w kolejnym sezonie, mimo że rozgrywki 2005/06 piłkarze zakończyli na bezpiecznym 6. miejscu w tabeli.
Choć klub zakwestionował później legalność tej decyzji i wygrał w sądzie, a sprawa zakończyła się ugodą ze związkiem piłkarskim, to pierwszy spadek w historii Ferencvarosu stał się faktem. Zgodnie ze starym węgierskim przysłowiem, wedle którego niedola uwielbia towarzystwo, latem klubowi zajrzało w oczy widmo całkowitego upadku. Koniec końców „Fradi” przystąpili do rozgrywek, ale ani w pierwszym, ani w drugim sezonie po spadku nie potrafili wywalczyć awansu do elity. W 2008 r. przetarg na zakup klubu wygrał angielski biznesmen, właściciel m.in. Sheffield United, Kevin McCabe. To dzięki niemu klub po trzecim roku niedoli powrócił w szeregi najlepszych, ale przede wszystkim zaczął wychodzić na prostą w kwestiach finansowych. Brytyjskie Eldorado nie trwało długo, bo już w 2011 r. McCabe na skutek napiętych stosunków z mniejszościowymi udziałowcami zrezygnował z zasiadania za sterami klubu. I wtedy do gry wkroczył on.
ZBAWCA CZY OPRAWCA?
41-letni Gabor Kubatov jest wiceprzewodniczącym rządzącej na Węgrzech partii Fidesz i prawą ręką premiera Viktora Orbana. Przyciągający kontrowersje, oskarżany o lekceważenie obowiązków parlamentarzysty czy powiązania z szemranymi biznesmenami, siedzi za sterami największego piłkarskiego klubu w kraju od 2011 r. Jego kadencja to z jednej strony budowa przepięknego stadionu i odzyskanie mistrzowskiego tytułu po 12 latach, a z drugiej wielka wojna z kibicami.
Zwolennicy prezydenta Kubatova przypominają, że tylko dzięki jego sprawnym rządom i polityczno-biznesowym wpływom klub jest dziś stabilną finansowo organizacją, z nowoczesnym stadionem, rozbudowaną bazą treningową, znanym trenerem i najsilniejszą kadrą w lidze. Obiekt przy ulicy Üllői został kompletnie przebudowany w latach 2013-14 za równowartość około 200 milionów złotych. Od tego czasu nie nosi już imienia Floriana Alberta, bo sponsorem tytularnym została francuska firma ubezpieczeniowa Groupama. Na otwarcie najnowocześniejszej areny na Węgrzech, która z miejscem stała się również domem reprezentacji, „Fradi” zmierzyli się ze słynną Chelsea Londyn.
Więcej przeczytasz w najnowszym FourFourTwo. Już w kioskach