Historia Martina Harrisa, niektórym lepiej znanego jako Marcin Harasimowicz, jest świetnym przykładem na to, że na realizowanie pasji i spełnianie marzeń nigdy nie jest za późno. Oto rozmowa z człowiekiem, który udanie łączy pracę dziennikarza sportowego oraz aktora i producenta. Jak udanie? Powiedzmy, że to od wywiadu z nim pobyt w Chicago rozpoczął Bastian Schweinsteiger, a na organizowane przez niego komediowe show w Los Angeles przychodzą Leonardo Di Caprio czy Johnny Depp.
Wywiad: Bartosz Król
Jak, będąc dziennikarzem sportowym, zaczął pan karierę aktorską?
Kiedy przyleciałem do USA, moim celem było posiedzieć pół roku przy koszykarskiej drużynie Los Angeles Lakers i niejako przy okazji rozejrzeć się w kwestii pisania scenariuszy. Ale wszystko potoczyło się tak, iż poszedłem do jednej szkoły aktorskiej, później do drugiej oraz trzeciej i nagle okazało się, że bardzo się w to granie nieoczekiwanie wkręciłem. Początkowo występy przed kamerą traktowałem czysto hobbystycznie i to do tego stopnia, że nie unikałem nawet statystowania w filmach. Tak wyglądały moje początki. Aż któregoś dnia ktoś mnie w Polsce wypatrzył jako statystę i poszło za tym kilka bardzo ostrych, nieprzyjemnych komentarzy na mój temat. Że się wygłupiam, że przewróciło mi się w głowie i tak dalej. I to był taki moment zwrotny. Bo do tamtego momentu nie myślałem poważnie o aktorstwie, ale wspomniane opinii potraktowałem bardzo ambicjonalnie i postanowiłem, że pokaże tym wszystkim krytykom na co mnie stać. No i zacząłem grać. Najpierw małe role w mniejszych filmach, potem większe role w mniejszych filmach, a ostatnie dwa lata upłynęły mi na występach w naprawdę poważnych serialach. Dość powiedzieć, że pojawiłem się we wszystkich największych amerykańskich telewizjach: HBO, NBC, CBS, TNT czy Fox. Do tego podłożyłem głos w „X-Men: Apocalypse” czy „Azylu” oraz wszedłem w świat stand-upu jako producent. I tam też krok po kroku wspinałem się w hierarchii: od małego show do jednego z największych w największym klubie komediowym świata, czyli Comedy Store. Jak widać, coś, co miało być dla mnie chwilową odskocznią od dziennikarstwa, stało się jednym ze sposobów na życie.
Ja jak się za coś biorę – to już na poważnie. Poświęciłem dużo czasu i pieniędzy na moja edukację aktorską – cztery lata w najlepszych szkołach, a potem jeszcze kolejne kursy. Dopiero teraz czuje, ze jestem naprawdę dobry i mogę nie tylko żyć z tego na niezłym poziomie, co obecnie robię, ale pracować w tym zawodzie do końca życia. Podobnie jak w dziennikarstwie sportowym. To są dwie największe miłości mojego życia, które wypełniają cały mój czas
Jak odnajduje się pan w szeroko rozumianym show-biznesie?
Zacznę od tego, że nie przepadam za wystawnymi przyjęciami, czerwonymi dywanami i tego typu rzeczami. To zupełnie nie leży w mojej naturze. Owszem, bardzo lubię robić filmy, ale już cała otoczka związana z ich promocją niekoniecznie mi pasuje. Dlatego drażni mnie, gdy z Polski przyjeżdżają tutaj aktorzy czy piosenkarzy, których nie znam, a potem po powrocie do kraju opowiadają, jakie to wspaniałe propozycje tu dostali. Bazując oczywiście na zdjęciach, które zdążyli sobie tutaj zrobić ze znanymi postaciami. A w rzeczywistości odbijali się jak od ściany od amerykańskiego rynku i musieli wracać jak niepyszni. Z drugiej strony, trochę ich rozumiem, bo dorastałem z dala od polskiego show-biznesu i od małego miałem inne priorytety, gdyż wywodzę się z rodziny intelektualistów. Historia i sport – to były moje pasje od samego początku, a nie tzw. bywanie. Już jako nastolatek zacząłem pracować jako dziennikarz i jedyne, za czym goniłem, to dobry temat na reportaż czy dobry rozmówca do wywiadu. Dlatego teraz nie stanę się nagle kimś, kim nigdy dotąd nie byłem. Mimo iż aktorstwo stało się dla mnie już czymś więcej niż tylko hobby. Cały czas pracuję i nawet mnie to ostatnio zaczęło przerażać, że tej pracy jest coraz więcej. Sam jestem tym faktem zaskoczony. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.
Co było najtrudniejsze na początku pobytu w USA?
Przez pierwsze dwa lata najtrudniejszą rzeczą było, aby się tutaj po prostu utrzymać. Stany Zjednoczone to wbrew pozorom drogi kraj do życia, a Los Angeles należy do najdroższych miast. Tylko za wynajem mieszkania trzeba zapłacić tutaj 5-6 razy więcej niż w Polsce. Utrzymywałem się pisząc jako korespondent dla wielu zagranicznych tytułów, głównie brytyjskich i japońskich. Mój status materialny zaczął się poprawiać dopiero, gdy zacząłem produkować show komediowe i częściej pokazywać się przed kamerą. Paradoksalnie, moja przygoda z aktorstwem zaszkodziła mi niestety na polskim rynku dziennikarskim, bo w pewnym momencie niemal zupełnie zniknąłem w polskich mediach. Stało się to nie z mojej woli, bo nigdy nikomu u nas w kraju nie powiedziałem, że kończę definitywnie z pisaniem.
A co się panu najbardziej podoba w USA?
Ogromne możliwości rozwoju i fakt, że nikt cię nie osądza, jeśli chcesz robić kilka rzeczy jednocześnie. W Polsce, którą bardzo kocham, jest niestety tendencja do szufladkowania ludzi. Jeśli robisz jedno, nie powinieneś już zajmować się niczym innym, bo będzie to źle odebrane. W Stanach nikomu nie przeszkadza, że jestem dziennikarzem sportowym, aktorem, producentem komedii i scenarzystą. Tu wszyscy wychodzą z jednego założenia: rób, co chcesz, byleby tylko było to dobrze robione. Bardzo mi odpowiada takie podejście. Jeśli ktoś chce odnieść sukces zawodowy, nie znajdzie do tego lepszego miejsca niż USA.
Jest pan autorem dwóch książek sportowych: „LeBron James. Król jest tylko jeden?” i „Los Angeles Lakers. Złota historia NBA”. Jakie były kulisy ich powstania?
Mój kolega, który doskonale wiedział, że od dziecka pasjonuję się koszykówką i jestem blisko NBA, polecił mnie osobom z wydawnictwa SQN. Najpierw był pomysł napisania czegoś o Kobe’em Bryancie, ale temat upadł z uwagi na poważną kontuzję zawodnika w tamtym okresie, która sprawiła, że dostęp do niego stał się mocno utrudniony. A szkoda, bo pierwszy raz miałem styczność z tym graczem na Meczu Gwiazd NBA już w 1998 roku, a potem wielokrotnie z nim rozmawiałem podczas kolejnych delegacji w Stanach Zjednoczonych. Szybko jednak pojawił się temat książki o LeBronie Jamesie, który szczęśliwie już doczekał się sprawnej realizacji. Myślę, że wyszła z tego fajna biografia do poczytania, także dla ludzi, którzy na co dzień nie interesują się koszykówką. Publikacja o Lakersach powstała już zupełnie według mojego pomysłu i bez żadnych wytycznych. Od samego początku miała to być opowieść o zmieniającej się Ameryce i o zmieniającym się amerykańskim sporcie, począwszy od lat 40. aż do współczesności. Na tle przemian społecznych chciałem pokazać Lakersów jako jedną z największych organizacji sportowych w USA. Jako swoistą ikoną, która – nota bene – powstała za polskie pieniądze, bo to przecież polski emigrant wypisał pierwszy czek na założenie klubu.
A czy planuje pan napisanie jakiejś książki o tematyce piłkarskiej?
O książce piłkarskiej na razie nie myślę, ale mam już konkretny pomysł na powieść. I zamierzam nad nią popracować w sierpniu tego roku podczas pobytu w Toskanii. Napisałem też niedawno projekty trzech seriali, z którymi obecnie zaznajamiają się ludzie z hollywoodzkich agencji. Ponadto napisałem koncept polskiego serialu, którego tematyka dotyczy tzw. dzieci Jarocina. Jak zatem widać, klawiatura u mnie nie rdzewieje.
Czy zza oceanu śledzi pan wydarzenia w polskiej ekstraklasie? Jak ocenia pan jej poziom w porównaniu do tego, gdy sam opisywał mecze?
Oglądam tyle spotkań, ile tylko się da. I muszę przyznać, że liga bardzo się zmieniła przez te kilka lat. Kiedy ja jeździłem jeszcze na mecze jako reporter, spotykałem na trybunach takich ludzi jak Ryszard Forbrich. To były zupełnie inne czasy pod wieloma względami. Zmienił się też poniekąd układ sił. Jak zawsze mocne są Legia czy Lech, ale doszły też do czołówki nowe ekipy – na czele z Lechią i Jagiellonią. Zupełnie zniknęły z mapy takie twory jak Amica czy Groclin, a wiele zasłużonych zespołów – jak ŁKS, Widzew czy Polonia Warszawa – pałęta się jeszcze po niższych ligach, próbując wrócić do dawnej świetności. W ich miejsce pojawiły się drużyny, o istnieniu których nie wiedziałem. Taka Termalica cały czas pozostaje dla mnie wielką zagadką.
Śledzę też występy polskich zespołów w europejskich pucharach, bo mam swoim abonamencie chyba wszystkie możliwe kanały piłkarskie – za które zresztą płacę majątek co miesiąc. Od dawna jestem też wielkim kibicem Tottenhamu Hotspur i muszę mieć stały dostęp do wszystkich meczów tej drużyny, także w smartfonie. Jako osoba z Wrocławia zawsze uważnie oglądam też poczynania Śląska i nie będę ukrywał, że ich występy w grupie spadkowej kosztowały mnie sporo nerwów w tym roku. Bo gdyby doszło do degradacji, to obawiam się, że klub ten na dłużej wypadłby z krajowej czołówki i podzielił losy koszykarskiej sekcji, gdzie po walce o medale pozostały tylko wspomnienia.
Więcej przeczytasz w najnowszym FourFourTwo. Już w kioskach!