„Romuelu Lukaku w Manchesterze United” – przeczytałem z zaciekawieniem wybijający się na facebookowej tablicy nagłówek. Bez zastanowienia kliknąłem link, by już za chwilę poczuć się oszukanym. Breaking news piłkarskiego światka okazał się zwykłym „naciągaczem” liczby wyświetleń. Pomyślałem wtedy, który to już raz dałem się wmanewrować w tę zagrywkę. Z drugiej strony, czy to przystoi solidnemu branżowemu portalowi publikować kłamliwe aktualności.
Oczywiście, uwagę dzisiejszego czytelnika nie łatwo jest zdobyć bez chwytliwego nagłówka. Jednakże istnieje różnica pomiędzy faktem a mrzonką. Po kliknięciu komunikat na temat transferu belgijskiego piłkarza do angielskiego klubu nie miał nic wspólnego z szumnym hasłem tytułowym. Ciekawe jak zareagowałby przeciętny Kowalski gdyby otrzymał rano informację, że jego samochód jest po naprawie gotowy do odbioru, następnie po przyjeździe na miejsce warsztat poinformowałby go, że jednak musi wstrzymać się z odbiorem do godzin popołudniowych. Jestem przekonany, że na samym poczuciu rozczarowania by się nie skończyło.
Coraz częściej spotykam się z tego typu zachowaniami wśród redakcji sportowych, które swoje wydania zamieszczają w Internecie. Zadałem sobie pewien trud i zacząłem drążyć temat w celu uchwycenia przyczyn tego zjawiska. To co udało mi się ustalić jest jedynie moją subiektywną obserwacją, natomiast mam nadzieję, że i Was zachęci do samodzielnej refleksji.
Po pierwsze, topniejący profesjonalizm. Rozumiem charakter felietonu, który de facto zatańczy tak jak zagra mu autor, ale nie ma wytłumaczenia dla autora artykułu branżowego, w którym nie powołuje się na żadne źródła informacji. Być może nie każdy miał tę nieprzyjemność pisania pracy licencjackiej, czy magisterskiej, ale podawanie przypisów lub odnośników do konkretnej tezy, bądź danych liczbowych jest po prostu NIEPROFESJONALNE. Potem wielokrotnie dochodzi do paradoksów, że to czytelnik w komentarzu podaje link do szerszej wiedzy na temat poruszanego zagadnienia. Nie mówiąc o tym, że autor jest bombardowany korektami danych, gdyż nastąpiło przekłamanie (bo profesjonalny dziennikarz NIE SPRAWDZIŁ???). To już jednak nazywa się zwykłą nieudolnością.
Po drugie, niedbalstwo. Od jakiegoś czasu daje się zaobserwować, że felietony, reportaże, ogólnie artykuły, pisane są jak gdyby na kolanie. Zupełnie tak samo, jak miało to miejsce w podstawówce kiedy to zadania domowe odrabiało się tuż przed lekcją na szkolnym parapecie. Widać wśród zamieszczanych tekstów dużą niedbałość, powtórzenia, czy „zjedzone” litery. Oczywiście, część niedopatrzeń można zrzucić na karb edytora, ale mimo wszystko mamy do czynienia z rzekomymi profesjonalistami. Myślę, że każdy z Was jeśli wykonuje jakąś pracę, to stara się, aby była ona wykonana należycie, tym bardziej jeśli chodzi o pracę zawodową. Tego samego jako czytelnicy oczekujemy od dziennikarzy.
Po trzecie a zarazem ostatnie, brak odpowiedzialności za słowa. Tutaj właściwie można byłoby przytoczyć znane większości przysłowie, że „sukces ma wielu ojców a porażka jest sierotą”. Mam wrażenie, że środowisko dziennikarstwa sportowego w osobie pojedynczych redaktorów boi się otwartej krytyki. „Na wszelki wypadek nie podpiszę, bo może mój artykuł okaże się klapą. Ale jak zbierze dobre recenzje to przyznam się, że to ja.” – wydają się myśleć autorzy artykułów. Mnie osobiście brakuje tego choćby inicjału na końcu przeczytanego tekstu. Z anonimowym autorem nie da się wejść w polemikę, nie można wyrobić sobie o nim zdania, czy to na plus, czy na minus – nieważne. Jeśli nie bierzesz odpowiedzialności za to, co napisałeś powyżej to papier wszystko przyjmie, bezkrytycznie, a czytelnik przeczyta i…zapomni. Anonimów w sieci jest zbyt wiele.
Podsumowując, życzę nam jak najmniej rozczarowań, w sporcie ale i nie tylko. Oby nie doszło do sytuacji, że chcąc przeczytać rzetelny, profesjonalny, napisany z pełną odpowiedzialnością za słowa artykuł, będziemy musieli sami go napisać.