Dzisiaj ostatnie już mecze 1/8 finału Ligi Mistrzów. W pierwszym z dwóch, Lewandowski, najprawdopodobniej tylko w roli rezerwowego, leci z kolegami do Stambułu, by dopełnić formalności i na spokojnie zameldować się w kolejnej rundzie rozgrywek. Gdyby jednak ktoś z Was miał wątpliwości, czy aby na pewno Bayern poradzi sobie na gorącym terenie w stolicy Turcji, to pragnę uspokoić, że dzisiaj nie zobaczymy dwóch podstawowych obrońców Beşiktaşu – Pepe oraz Domagoja Vidę. Będzie to zatem wspaniała okazja dla debiutującego na boiskach Champions League – Sandro Wagnera, który na pozycji nr 9 zastąpi Polaka. Lepszego meczu na przetarcie nie mógł sobie wymarzyć. Myślę, że zgodzicie się ze mną, że na tę chwilę znamy już siedmiu z ośmiu ćwierćfinalistów.
Z kolei po drugiej stronie Europy jeszcze nie wszystko jest tak oczywiste. Sporo jest głosów, że skoro Chelsea rozgrywając niemal perfekcyjny mecz przed trzema tygodniami pozwoliła na zdobycie bramki przez przyjezdnych, to w meczu rewanżowym nie ma już czego szukać na Camp Nou. Nie jest to teza bezpodstawna, bo Katalończycy u siebie grają bez zarzutu, zarówno na europejskim jak i krajowym podwórku. Pod wodzą Ernesto Valverde efektowność została zastąpiona efektywnością w grze, co jednak sprawiło, że jest to najrówniej grająca Barcelona od lat. Natomiast sukcesu Londyńczyków upatruje się w jednostkowej formie poszczególnych piłkarzy formacji ofensywnej. Wciąż czekamy na niezapomniany mecz Edena Hazarda. Belg wymieniany jest nie od dziś w gronie faworytów do Złotej Piłki, niestety dla drużyn, w których gra, nie jest w stanie tego udowodnić w meczach o stawkę. Nie pozostaje on jednak bez pomocy, bo w pierwszym spotkaniu prym wiódł Willian. Brazylijczyk na Stamford Bridge skutecznie obijał słupki, aż za trzecim razem oddał bezbłędny strzał. Na tych dwóch w większości będzie opierała się siła uderzenia gości. Być może zostanie ona poparta przebłyskiem Moraty, który ostatnio popadł w marazm i nie potrafi się obudzić. Drugim zadaniem „The Blues” pozostaje tylko i aż wyłączenie z gry Leo Messiego. Choć samo to zdanie wydaje się być absurdem, bo niby jak takiego gościa zneutralizować nie dopuszczając się zagrań nieprzepisowych. Mimo wszystko, podopieczni Antonio Conte są w stanie ożywić wspomnienia, kiedy to w zwycięskim roku 2012 w półfinale wyrwali na wyjeździe wynik 2:2 eliminując tym samym „dumę Katalonii”. Czy historia zatoczy koło?
Jeszcze do niedawna sam zachwycałem się brytyjską ekspansją na europejskie puchary, a już dzisiaj przed północą może się okazać, że na placu boju pozostanie dwóch z pięciu reprezentantów Premier League. Jeden wniosek nasuwa się sam, że Anglicy nie potrafią rozgrywać rewanżów. Liverpool w tej samej linii z Manchesterem City postanowili zakończyć wszelkie spekulacje na pierwszym z dwóch spotkań. Oczywiście, mieli oni też ułatwione zadanie, bo przeciwnicy nie byli drużynami górnych lotów, gorszymi co najmniej o klasę, ale jednak nie dali sobie powodów do potknięcia. Niestety dla fanów „Czerwonych Diabłów” tego nie zrobiło United. Tym, co zgubiło ekipę José Mourinho, była zachowawczość podczas wyjazdowego meczu w Hiszpanii. Co prawda, założenie było trafne, te 90. minut przetrzymamy, a na Old Trafford pokażemy Wam jak się gra na Wyspach. Nie było to nieuzasadnione, lecz futbol bywa przewrotny. Tę małą furtkę na niepowodzenie gospodarzy bez skrupułów wykorzystali zawodnicy Sevilli z Ben Yedderem na czele. Zarówno „The Reds” jaki i „The Citizens” wcale nie pokazali dominacji w drugim meczu, mało tego, niebiescy sąsiedzi United przegrali u siebie 1:2. Jednak zarówno podopieczni Jürgena Kloppa oraz Pepa Guardioli nie zdecydowali się aż tak zaryzykować. Mieli ku temu przesłanki, bo rewanże były rozgrywane na ich stadionach, a także, umówmy się, Basel i Porto to mimo wszystko rywale mniej wymagający od Andaluzyjczyków. Wszyscy natomiast wierzyli, że za odmiennym podejściem „Czerwonych Diabłów”, od tego przyjętego przez krajowych kolegów, kryje się większy plan i zamysł „The Special One”. Wczorajsze spotkanie, jak się okazało, obnażyło wszelkie braki, a przede wszystkim, ten najważniejszy – brak wizji gry na ten mecz. Ostatnim z angielskich przegranych jest Tottenham Londyn, którego naprawdę mi szkoda. Zapowiadało się, że po zwycięstwie w grupie, czy dominacji nad Realem Madryt, „Koguty” będą czarnym koniem tych rozgrywek. To jak podnieśli się po szybkich dwóch ciosach w Turynie świadczyło o nieprzeciętnym charakterze i duchu walki tej drużyny. Drugi mecz zapowiadał emocje i lekko faworyzował podopiecznych Mauricio Pochettino, którzy grali u siebie. W pierwszej połowie potwierdzili znakomitą dyspozycję wychodząc na prowadzenie 1:0. Jednakże Juventus niczym prawdziwy boss włoskiej mafii bezwzględnie zadał dwa celne ciosy i już wiedzieliśmy, że „Bianconerri” idą dalej. Londyńczykom kolejny raz zabrakło doświadczenia, które przez tę cenną lekcję zostanie nadbudowane. Może skorzystają z niego już w kolejnym sezonie?
W stolicy Italii na Stadio Olimpico przed pierwszym gwizdkiem pachniało sensacją, bo Ukraińcy przylecieli do Rzymu z wynikiem 2:1 z poprzedniego spotkania. Wiele mówiło się o kryzysie Romy, ale wczorajszy mecz zamknął usta wszelkim krytykom, bo gospodarze kontrolowali przebieg spotkania od pierwszej do ostatniej minuty i pewnie zwyciężyli 1:0. Tak naprawdę okazało się, że kluczowe dla tego dwumeczu były ostatnie minuty pojedynku w Doniecku, gdzie Szachtar mógł podwyższyć wynik na co najmniej 3:1. Nie zrobił tego, a na wyjeździe nie miał już nic do powiedzenia.
Na sam koniec, prawdziwa wisienka na torcie, czyli rozstrzygnięcie potyczki gigantów – Realu Madryt z PSG. Minął już tydzień, a więc z dziennikarskiego obowiązku zaznaczam (aby nikt nie poczuł się pominięty), że awans uzyskali „Królewscy”. Zaryzykuję zdanie, że tym samym postawili się w roli faworyta. Trzecie trofeum z rzędu brzmi niewiarygodnie? Nie dla Zinedine Zidane’a.