Kiedyś to było, w naszym narodowym stylu bardzo często rozpamiętuję niegdysiejsze sezony w piłce nożnej. Powtarzam sobie tą sentencje zwłaszcza, kiedy wracam do sezonu 2006/07. Sezonu pełnego słynnych remontad. W ogóle ten sezon to była jedna wielka remontada. 1 stycznia 2007 roku do Realu Madryt dołączył Marcelo Vieira, bardzo niepostrzeżenie to okazał się ważny dzień w najnowszych dziejach klubu z Concha Espina.
OBSERWUJ AUTORA NA TWITTERZE
Tego samego dnia klub potwierdza kolejna dwa transfery z Ameryki Południowej – Fernando Gago oraz Gonzalo Higuaina. Już na samym starcie najmłodszy z nich Marcelo formalnie ma jeden mankament – nie ma paszportu Unii Europejskiej. Fernando Gago z uwagi na swoje pochodzenie dysponuje paszportem włoskim, a urodzony we Francji syn byłego francuskiego piłkarza Higuain – posiada paszport francuski.
Marcelo z uwagi na pozycję i kraj pochodzenia od razu przypina się łątkę nowego Roberto Carlosa, który właściwie już oficjalnie ma opuścić klub po sezonie. Młodemu Marcelo nie służą porównania z wielkim rodakiem, którego wszyscy zgodnie nazywają niepodrabialnym i wyjątkowym. W pierwszych spotkaniach dla Realu Madryt daje się poznać z wielkiej niefrasobliwości w defensywie. Nie będę już nawet szczególnie zaznaczał, że trenerem Realu był wówczas Fabio Capello, który słynął ze szczególnej wrażliwości na dbałość w grze defensywnej. Na domiar złego Marcelo początkowo nawet niespecjalnie odkrywa przed publicznością swoje ofensywne walory.
Mało? Fabio Capello wymyśla sobie powołania z Castilli (rezerw Realu) dla Miguela Torresa. Wychowanka, który nie ma spektakularnych umiejętności ale jest w stanie „obskoczyć” wszystkie pozycje w bloku defensywnym i prezentować się przy tym dosyć solidnie.
Podsumuję jednak dokonania tamtego zaciągu. Fernando Gago, który również nosił łatkę „nowego Redondo” (a jakże, to ciężar również niemały) zamknął swój licznik występów w barwach Los Blancos na 121 występach. Zaufaniem głównie obdarzał go Bernd Schuster w sezonie 2007/08 wystawiając w roli defensywnego pomocnika. Gonzalo Higuain grał bez presji i łatki wielkiego poprzednika. On z wymienionej trójki najszybciej dał impuls drużynie i zaczął „kręcić się” wokół pierwszego składu. Zawsze z tego sezonu będę przypominał jego bramkę w wielkiej remontadzie z Espanyolem lub fenomenalną zmianę w ostatnim meczu sezonu z Mallorcą, kiedy rozstrzygał się tytuł mistrzowski. Argentyńczyk (już wtedy wiadome, bo po kilku miesiącach w Madrycie zadeklarował chęć reprezentowania Albicelestes) zagrał dla Realu w 264 meczach, strzelając 122 gole i zaliczając 56 asyst.
Bohater naszego rozważania zagrał już dla Królewskich z Madrytu 476 (!!) meczów dokładając do tego 36 goli i 88 asyst. Licznik wciąż bije.
Jego losy bywały trudne i przewrotne. Po sezonie 2006/07 odszedł Roberto Carlos, a także Fabio Capello. Real został z Miguelem Torresem i Marcelo w kadrze, a na dokładkę pozyskano mogącego grać na lewej stronie obrony Gabriela Heinze. Nowy trener Realu Madryt Bernd Schuster to właśnie Heinze mianował pierwszym wyborem. Marcelo mógł liczyć jedynie na garstkę minut lub.. wypożyczenie. W kolejce stanęły Getafe i Valladolid. Postanowił pozostać w Madrycie i zbierać kolejne szlify. Marcelo zjeżdża po raz pierwszy.
W kolejnym sezonie marginalizuje się rola Miguela Torresa, a za to pojawia się Royston Drenthe. Holender z uwagi na jeszcze większą nieobliczalność w grze nie jest przewidywany do gry na boku obrony. Kiedy Real zasypuje fala kontuzji na środek obrony wędruje Gabriel Heinze. Zresztą grając na boku przestaje być już tak dobry jak wcześniej. Kryzys Realu i zmierzch Schustera to hossa dla Marcelo. Po przyjściu Juande Ramosa nasz bohater gra co raz więcej i więcej.
Lato 2009 roku. Do klubu z całym sejfem pieniędzy „wjeżdża” Florentino Perez. Ronalda, Kaki, Alonsy.. szał zakupowy jak w Boxing Day. Real znów zmienia trenera, tym razem na Manuela Pellegriniego. Inżynier z Chile uchodził wówczas za szkoleniowca, który potrafi rozwinąć piłkarzy i uwalniać ich potencjał. Na koniec sezonu trudno minąć się z konkluzją, że etat na lewej obronie dzielili połowicznie Arbeloa i Marcelo. To jednak rozczarowanie mając na uwadze fakt, że Alvaro Arbeloa to z definicji prawy obrońca. Marcelo zjeżdża po raz drugi.
Początkowo sytuacja nie zmienia się również pod rządami Jose Mourinho. Z czasem The Special One przesuwa jednak Sergio Ramosa na środek obrony, co z kolei wpływa na powrót Arbeloi na prawą obronę. Z racji tego, że Marcelo zostaje jedynym nominalnym lewym obrońcą – gra co raz więcej. Mourinho zgłasza kolejnego lata votum nieufności i wydaje ponad 30 mln euro na Fabio Coentrao. Portugalczyk wydawał się być podobnym profilem do Marcelo, a co więcej nieco lepszym w defensywie. Koniec końców epoki Mourinho kończy się słabo dla niego. W sezonie 2012/13 najpierw łapie kontuzję wypadając z gry na niemal 3 miesiące (październik 2012 – styczeń 2013), a także kolejny miesiąc pod koniec sezonu . Zamyka licznik występów jedynie na 14 meczach. Marcelo zjeżdża po raz trzeci.
Przychodzi Carlo Ancelotti i zaczynamy zabawę od nowa. Rywalizacja z Coentrao wydaje się być bardziej wyrównana niż kiedykolwiek. W lidze więcej gra Marcelo, a w Lidze Mistrzów więcej grywa Coentrao. To jednak wesoły Brazylijczyk wieńczy sezon golem w dogrywce słynnego, lizbońskiego finału Ligi Mistrzów. Zalewa się łzami, a jego historia wreszcie pisze złote zgłoski.
W kolejnym sezonie Marcelo zjeżdża po raz czwarty. Jak też cały Real Madryt. W tym sezonie notuję jednak pierwszy symptom, który trwa do dziś – od późnej jesieni do wczesnej wiosny Marcelo do spółki z Carvajalem tracą formę. Kopią się po czołach. Łapię kolejne kontuzje. Strzelają samobóje. Gubią chleb, idąc z Tomaszem Hajto. Real w skutek kryzysu tych bocznych obrońców traci mistrzostwo Hiszpanii.
Trwa to zresztą do dziś. Zawsze ci sami, zawsze w podobnym okresie. Zawsze skutkuje to na utraceniu nadziei na mistrzostwo. Od tego czasu właśnie Carvajal i Marcelo tworzą duet nie tylko bocznych obrońców. Oni w tej epoce Realu Madryt stają się kolejnymi rozgrywającymi, tylko w bocznych strefach. Skrzydłowymi, którzy notują masę asyst. Kluczowymi zawodnikami w najważniejszych spotkaniach.
Sezonem, który przeczy tej regule jest sezon 2016/17 pod wodzą Zinedine’a Zidana. Real zdobywa Campeonato ale Marcelo na przełomie roku po raz kolejny jest pod kreską. Zresztą mam taką teorię, że ta zależność i powtarzalna sinusoida jest nieprzypadkowa. Tak jak samo jak to, że akurat od tamtego czasu w klubie pracuje Antonio Pintus – specjalista od przygotowania motorycznego. Nie ma przypadku w tym, że Marcelo jak i cały Real od późnej jesieni po wczesną wiosnę staje się cieniem samych siebie. Wygląda na zespół wypruty z kreatywności, rozbity fizycznie. Później przychodzi maj, a zawodnicy Realu z Marcelo na czele tańczą z każdym na wielkim parkiecie jakim jest Liga Mistrzów.
Zmierzając powoli do brzegu – nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy Marcelo wróci w tym sezonie do wielkiej formy tak jak to było w ostatnich latach. Wiem natomiast, że Marcelo w ostatnich latach będący cieniem samego siebie wciąż był lepszy niż Fabio Coentrao czy Theo Hernandez. W tym sezonie bezpiecznikiem lewej obrony w Realu stał się Sergio Reguilon. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten skądinąd solidny wychowanek przestanie grywać w pierwszym składzie, kiedy tylko Marcelo powróci przynajmniej do przyzwoitej dyspozycji.
Że błędy w obronie? Zawsze je popełniał. Będąc w lepszej formie fizycznej popełnia ich po prostu nieco mniej. Jednakże wtedy jest w stanie dać w ofensywie Himalaje jakości. Jeśli Zidane wystawia Cię na lewym skrzydle, jeśli Tite (selekcjoner reprezentacji Brazylii) próbuje Cię w środku pola.. to znaczy wiele.
Że parę kilo za dużo? Mówiąc szczerze nie podzielam tej opinii. Nigdy nie był tak żylasty jak Roberto Carlos, a jednak ze swoją budową potrafił rozpętać wiatr na swojej flance.
Radio COPE podało niedawno informację, że Marcelo powoli myśli o opuszczeniu Realu. Czy Marcelo myśli o opuszczeniu Realu, czy Real myśli o opuszczeniu Marcelo – tego pewnie nie jesteśmy w stanie stwierdzić. Wiem jednak, że Real to nie jest klub dla starych ludzi, parafrazując pewien amerykański film. W Realu ostatnim piłkarzem, który zakończył karierę był.. Jerzy Dudek. To jednak temat na inne rozważania. Nie jesteśmy w stanie określić, czy rozstanie Realu z Marcelo nastąpi już tego lata.
W obronie jego i w imię wiary w powrót Marcelo w najlepszym wydaniu zestawię go z Roberto Carlosem, którego wszyscy niegdyś nazywali „szczytem” nieosiągalnym dla niego. Roberto Carlos w trakcie gry dla Realu trzykrotnie zwyciężył w Lidze Mistrzów, czterokrotnie w La Liga, pięciokrotnie w Superpucharze Hiszpanii, raz w Superpucharze Europy i cztery raz w Pucharze Interkontynentalnym. Marcelo? Wcale nie jest gorszy od wielkiego poprzednika: czterokrotnie zdobył Ligę Mistrzów, czterokrotnie w La Liga, trzykrotnie w Superpucharze Hiszpanii, dwukrotnie w Copa del Rey, trzykrotnie w Superpucharze Europy i czterokrotnie w KMŚ. Możemy rozmawiać o różnym stylu gry, o różnicach w poszczególnych atrybutach piłkarskich. Sukcesów jednak może się okazać, że zdobędzie z Realem znacznie więcej.
Zresztą po jednej z ostatnich swoich bramek Marcelo wyraźnie do kibiców i oczu kamer pocałował herb klubu. To nie był jeden z tych rytualnych pocałunków z prezentacji nowych zawodników, kiedy pocałowanie herbu wpisuje się w honorarium za podpisanie kontraktu. Wykupuje się czynność jak u patostreamerów na YouTube.
Ostatni raz widziałem jak herb Realu ściskał i całował z uczuciem Michel Salgado (celowo zestawiam tutaj dwóch nie-wychowanków). Zestawianie go z Salgado i Roberto Carlosem to już wystarczający dowód na to o jak wielkiej postaci w najnowszych dziejach Realu Madryt piszę. Klubu z większą historią niż, z całym szacunkiem Real Valladolid.
Ah.. jeszcze o wspomnianym pocałunku Salgado. Robił to na krótko przed swoim odejściem.
AUTOR: MICHAŁ CIERNIAK