Dwadzieścia lat temu Brighton było na skraju zapomnienia. Straciło swój dom i prawie wypadło poza Football League. Teraz, po dwóch dekadach poświęcenia, ciężkiej pracy i oddania, zespół z południa Anglii przeżywa swój złoty czas. Oto, jak do tego doszło…
Do końca meczu na Edgar Street pozostało jedynie 28 minut, a nadzieja zaczęła ulatywać z serc kibiców. Brighton & Hove Albion przegrywał w ostatniej kolejce Division Three z Hereford United. Pozbawiony własnego stadionu klub jedną nogą był już spadkowiczem.
Stłoczeni na Blackfriars End (trybunie gości na stadionie Hereford) fani przygotowani byli na najgorsze – nie tylko spadek z Football League (obejmującej cztery najwyższe klasy rozgrywkowe w Anglii), lecz możliwy koniec istnienia klubu. Ich rodzinny stadion został sprzedany. Po 96 latach i samobójczym trafieniu Kerry’ego Mayo, wychowanka debiutującego w pierwszym zespole „Mew”, wszystko wskazywało na koniec.
– Gdybym miał czas, aby o tym myśleć, pewnie spróbowałbym dokładnie przymierzyć i przestrzelił – Robbie Reinelt wspomina w rozmowie z FFT dzień, w których wszedł z ławki rezerwowych i zapisał się w historii Brighton. – Wolej Craiga Maskella odbił się od słupka i, mając zaledwie ułamek sekundy, po prostu uderzyłem piłkę. Kibice wpadli w totalny szał. Kerry wskoczył mi na plecy i powiedział: „Właśnie uratowałeś moje pieprzone życie”.
Gol Reinelta wystarczył, aby zapewnić Brighton bezcenny punkt w meczu dwóch klubów bezpośrednio walczących o pozostanie w Football League. Tamtego pamiętnego dnia w 1997 roku Brighton przetrwało, zsyłając na dno Hereford. Dzisiaj oba kluby dzieli sześć poziomów rozgrywkowych – Hereford występuje w Southern Premier League, a Brighton rozgrywa swój pierwszy sezon w Premier League.
– Dbamy, aby każdy przychodzący do klubu piłkarz znał jego dzieje – mówi Chris Hughton, czyli menedżer, który wprowadził „Mewy” do elity. – Pokazujemy im film z historią pokazującą, gdzie klub był kiedyś i jak dotarł tu, gdzie znajduje się obecnie.
– Moglibyśmy awansować do Ligi Mistrzów, a każdy fan, który pamięta stare czasy, wciąż twierdziłby, że to mecz z Hereford był najważniejszym spotkaniem w historii Brighton – opowiada z przekonaniem Alan Wares, wspierający „Mewy” od dekad. – Gdybyśmy wtedy przegrali, Brighton & Hove Albion zapewne przestałby istnieć. Nie przyjęliby nas do Football Conference (rozgrywki piłkarskie na niższym szczeblu niż te w Football League), bo nie mieliśmy nawet własnego stadionu.
„Liam Brady nazwał to… zamieszkami innego rodzaju”
Na leżącym milę od morza w Brighton wzgórzu znajdziecie przypomnienie, jak źle miały się sprawy z klubem. Mieści się tam centrum handlowe – podobne to tych, które odwiedzić można w niezliczonych miastach całego kraju, ze sklepami popularnych sieciówek. Ale to właśnie centrum wyróżnia się jedną rzeczą. Tablica znajdująca się na jednej ze ścian wskazuje znaczenie tego miejsca. Właśnie tutaj rozgrywano kiedyś mecze na Goldstone Ground.
– Wielu z nas stara się unikać przejeżdżania samochodem obok galerii – twierdzi Paul Samrah, jeden z najbardziej znaczących kibiców w historii odrodzenia się Brighton. – Moja żona uważa, że zwariowałem, ale każdy z nas ma swoje idiotyzmy, a to jest mój. Nawet teraz, po tylu latach, to dla mnie zbyt bolesne.
W 1983 roku Brighton dotarł do finału FA Cup, ale 12 lat później „Mewy” znalazły się w fatalnej kondycji finansowej i grały na trzecim poziomie rozgrywkowym. Na kibiców spadł grom z jasnego nieba: klub musi sprzedać Goldstone.
– Jasne, właściciele znaleźli się pod ścianą, ale nie musieli sprzedawać terenów – utrzymuje Wares. – Jeśli musieli zreperować budżet, nie musieli uciekać się do tak drastycznych środków.
Brighton musiał opuścić swój dotychczasowy dom na zakończenie sezonu 1995/96, nie mając określonej alternatywy. Najbardziej prawdopodobną opcją zdawało się należące do Portsmouth Fratton Park, ale wiadomo tylko, że klub opuszcza miasto Brighton, nie wiedząc, kiedy będzie mógł wrócić.
Gniew fanów skierowany w stronę prezesa Billa Archera i dyrektora wykonawczego, Davida Bellottiego, narastał, osiągając punkt kulminacyjny, gdy wyszło na jaw, że kluczowy punkt statutu klubu został zmieniony. Usunięto punkt uniemożliwiający udziałowcom sprzedaż kapitału w momencie upadku klubu. Jakiś czas później punkt przywrócono, tłumacząc się niedopatrzeniem, jednak mosty pomiędzy kibicami a zarządem były już doszczętnie spalone. Samrah i inni sympatycy zawiązali Brighton Independent Supporters Association, podczas gdy protesty wzbierały na sile.
W międzyczasie klub szykował się na spadek do czwartej dywizji. Ostatnim mecz w roli gospodarza w sezonie 1995/96 przeciwko York miał być pożegnaniem z Goldstone. Ponad tysiąc fanów wdarło się na murawę, protestując pod lożą prezesa. Rozżaleni połamali poprzeczki bramek, wymuszając przełożenie spotkania, które powtórzono rankiem w następny czwartek.
– Kiedy mecz został przerwany, pomyślałem „to jest ta chwila” – wspomina Wares. – Zrobiliśmy absolutnie konieczną rzecz. Dotychczas nikt nie słyszał naszego krzyku – dodaje, potrząsając głową. – Football Association była skupiona na Euro 96.
– Liam Brady nazwał to „zamieszkami innego rodzaju”, co jest świetnym określeniem – ocenia Steve North, kibic i znany z serialu „London Burning” aktor, który w późniejszych latach został współautorem dwóch książek o „Mewach”. Brady (były piłkarz klubów takich jak Arsenal, Juventus czy Inter w latach 70. i 80.) był w tamtym czasie trenerem Brighton, lecz odszedł w 1995 roku po nieporozumieniach z zarządem co do prowadzenia klubu. Dzień po przełożeniu meczu z York, stał on pod Goldstone i zaoferował zainwestowanie własnych pieniędzy i powołanie konsorcjum, mogące przejąć klub. To jednak spotkało się to ze sprzeciwem zarządu.
Wtargnięcie na murawę obiektu poskutkowało zawieszoną karą odjęcia trzech punktów, która miałaby zostać nałożona w przypadku powtórzenia się takich zachowań. Koniec końców okazało się, że nie był to ostatni mecz na Goldstone, bo klubowi udało się wynegocjować jeszcze jeden sezon, zanim na teren wjadą buldożery.
Sezon 1996/97 przyniósł jeszcze więcej protestów – na meczach, w sklepach będących własnością prezesa Billa Archera, a nawet w jego rodzinnej wiosce w Lancashire. Co więcej, mecze zespołu również były bojkotowane.
– Bojkotowaliśmy spotkanie z Mansfield, jednak komuś udało się otworzyć bramy jednej z nieużywanych trybun, na której po chwili znalazło się prawie dwa tysiące protestujących – śmieje się North.
Wtargnięcia na murawę nie ustawały. Gdy podczas meczu z Lincoln fani po raz kolejny wbiegli na boisko, FA ukarała Brighton utratą dwóch punktów, sprawiając, że po koszmarnym starcie sezonu „Mewy” od niezagrożonego spadkiem miejsca dzieliło aż 11 oczek.
Relegacja z ostatniego szczebla w pełni zawodowej ligi zdawała się nieunikniona, ale grudniowe przybycie Steve’a Gritta, byłego członka tworzonego z Alanem Curbishleyem tandemu menedżerskiego w Charlton, uzdrowiło formę zespołu. Od tamtego czasu „Mewy” nie przegrały żadnego domowego starcia, pokonując również na wyjeździe Hartlepool. W tamtym meczu fani 65 innych klubów, nawet takich jak Eintracht Frankfurt czy największy rywal, Crystal Palace, stanęli ramię w ramię z kibicami Brighton, popierając ich sprawę.
Protesty ostatecznie wymusiły na Archerze sprzedaż klubu pod koniec sezonu Dickowi Knightowi, który reprezentował ten sam front, co Brady. Nie było już jednak szans na ocalenie stadionu. Ostatni w historii Goldstone Ground mecz rozegrano 26 kwietnia 1997 roku. Brighton pokonało wówczas Doncaster i opuściło ostatnie miejsce w tabeli po 203 dniach. Dzięki tej wygranej przed meczem z Hereford wciąż była szansa na utrzymanie. Następne dwa sezony klub rozgrywać miał w oddalonym o 70 mil Gillingham.
„Nazywaliśmy to… czterema drogami i pogrzebem”
Lewis Dunk wiedział, że świętowanie przez kibiców będzie entuzjastyczne, lecz nie był przygotowany na to, co nastąpiło. – Zszedłem z murawy w samych majtkach – śmieje się obrońca. – Kiedy zabrzmiał ostatni gwizdek, fani wbiegli na boisko i w ciągu kilku sekund wpadłem w ramiona tłumu. Dałem komuś swoją koszulkę, po czym ktoś inny zaczął szarpać moje spodenki! Powiedziałem: „Nie zrywaj ich ze mnie, po prostu ci je oddam!”.
To była inwazja ze słusznych pobudek. Niemal równo 20 lat po ostatnim meczu na Goldstone, „Mewy” pokonały na własnym obiekcie Wigan, zapewniając sobie awans do Premier League… nawet jeśli matematyczne potwierdzenie tego faktu nastąpiło dopiero kilka godzin później, gdy Huddersfield zremisowało z Derby.
– To był wielki dzień – uśmiecha się pomocnik Steve Sidwell. – Opuściliśmy stadion razem z fanami, a że nie było w pobliżu żadnych taksówek, pomyśleliśmy: „dlaczego by nie pojechać pociągiem razem z kibicami?”. To było coś niesamowitego. Niektórzy zawodnicy surfowali na rękach naszych sympatyków! To wspomnienia, które zostaną z nami na zawsze. Awansowałem już wcześniej do Premier League z Reading, ale ta celebracja nie może się równać z niczym innym.
Tak entuzjastyczne świętowanie jest jak najbardziej zrozumiałe – Bournemouth, Swansea czy Burnley również docierały do najwyższej klasy rozgrywkowej niedługo po otarciu się o spadek z Football League, jednak żaden z nich nie doświadczył tragedii, jaką jest utrata własnego stadionu. I co prawda na finiszu ligi to Newcastle mogło cieszyć się wygraniem Championship, ale w Brighton nie miało to żadnego znaczenia.
– W mieście urządzono fetę i spotykaliśmy się z głosami fanów innych klubów: „świętujecie po zajęciu drugiego miejsca?” – mówi Wares. – Odpowiadałem: „nie, świętujemy minione 20 lat”.
W dniu, gdy Brighton awansowało do elity, Reinelt obserwował to z dystansu z uśmiechem. – Dotarli tam, gdzie jest ich miejsce – mówi z przekonaniem bohater meczu z Hereford, zajmujący się dziś utrzymaniem trakcji kolejowej w firmie Network Rail. – Jestem dumny z faktu, że mam wkład historię klubu, lecz czuję się nieswojo, gdy ludzie nazywają mnie legendą. W ostatnim czasie udałem się na wydarzenie, na którym był też Brian Horton. Grał dla Brighton wiele lat, z kolei ja zdobyłem zaledwie kilka bramek dla klubu, a to mnie uznają za legendę. To dziwne, choć odczuwam oczywiście dumę – dodaje.
Nastroje towarzyszące Brighton zmieniały się od czasów najczarniejszego okresu w historii klubu, o czym przekonał się Dunk, dorastając w tym mieście. – Mój tata opowiedział mi o Goldstone. Miał w zwyczaju przekradać się na północną trybunę, urywając się spod opieki swojego ojca – opowiada 25-latek. – Sam w dzieciństwie byłem kibicem Chelsea. Przejeżdżając przez okolicę kilka lat temu, nie zobaczylibyście żadnych koszulek Brighton. W parku miejskim nie byłoby żadnych dzieciaków w klubowych trykotach. Teraz to powszechny widok. Klub bardzo zyskał na znaczeniu – kończy.
Z opinią Dunka zgadza się jego trener. – Jestem tu zaledwie 2,5 roku, lecz zdążyłem już zauważyć, że jest tu cholernie dużo ludzi, dla których klub cholernie dużo znaczy – potwierdza Hughton w rozmowie z FFT. – Gdy kibice podchodzą do mnie bądź piszą, jedna niezmienna rzecz, o której opowiadają, to droga, jaką przebyli z Brighton. Opowiadają, jak oglądali spotkania na Gillingham i jak trudno uwierzyć im, że poznali smak awansu do Premier League.
„Mewy” wróciły na domowe podwórko, a dokładnie na Withdean Stadium w 1999 roku. Nie obyło się jednak przy tym bez kolejnych zawirowań.
Nawet po uniknięciu spadku w bezpośrednim starciu z Hereford, latem 1997 roku kluby Football League głosowały nad wykluczeniem Brighton. Mimo zgody na przejęcie „Mew” przez Dicka Knighta, umowa nie została potwierdzona, a klub wciąż musiał wpłacić zobowiązanie w wysokości pół miliona funtów gwarantujące, że drużyna ukończy następny sezon. Siedemnaście klubów zagłosowało za wyrzuceniem Brighton z Football League, ale pozostałe 47 ich wsparło. Dzięki temu doszło do przejęcia klubu, a Knight jest dzisiaj traktowany jako zbawiciel „Mew”.
Nowy właściciel szybko podjął się próby przywrócenia zespołu na rodzinny teren. W międzyczasie piłkarze zmuszeni byli grać na stadionie Gillingham, co wiązało się z przygnębiającą podróżą drogami M23, M25, M25 i M20 co kilka tygodni. – Nazywaliśmy to „czterema drogami i pogrzebem” – tłumaczy Samrah. Średnia widownia oscylowała wokół 2300 osób.
– To był totalny koszmar – wspomina John Baine, kibicujący Brighton punk i poeta, przedstawiający się jako Makler Attyla. –Rozgrywaliśmy domowe mecze 70 mil od naszego miasta, dysponując najgorszą drużyną w historii klubu, gorszą nawet niż ta z poprzedniego sezonu. Jedyną przyczyną tego, że nie spadliśmy w 1998 roku, był fakt, że Doncaster było jeszcze bardziej fatalne.
Attyla był współzałożycielem Niezależnego Stowarzyszenia Kibiców Albion i prowadził stadionowy system nagłośnienia na Priestfield w Gillingham. – Graliśmy z Colchester w Boxing Day i postanowiłem odtworzyć „Anarchy In the UK” Sex Pistols, żeby nieco ożywić tłum – wspomina. – Wszystko trwało może minutę, kiedy do mojego pomieszczenia wpadł policjant, mówiąc: „wyłącz to, nie możesz tego grać!”. Zapytałem, dlaczego i usłyszałem w odpowiedzi, że wzniecam agresję i przemoc w tłumie! Spojrzałem na niego i powiedziałem: „Panie władzo, kupiłem „Anarchy In the UK” w 1976 roku i słuchanie tego kawałka nigdy nie wzbudziło we mnie agresywnych zachowań, ale za każdym razem, gdy słyszę w radiu „In the Air Tonight” Phila Collinsa, zmieniam się w machającego siekierą psychopatę”. Z jakiegoś powodu go to nie rozbawiło. Zostałem odsunięty od zarządzania nagłośnieniem. Wtedy Dick Knight skontaktował się z policją i przywrócono mnie pod warunkiem, że nie puszczę nigdy „Anarchy In the UK”. Zamiast tego odtwarzałem chociażby „Smash It Up” grupy The Damned, czy też „I Fought the Law” w wykonaniu The Clash…
„W porównaniu do Gillingham, Withdean było rajem”
Sprawy zaczęły przybierać szczęśliwy obrót po przeprowadzce na Withdean, 8-tysięczny stadion atletyczny na przedmieściach Brighton. Z zaledwie jedną zadaszoną trybuną i jedną tymczasową, która służyła wcześniej na golfowym Open Championship, obiektowi daleko było do miana luksusowego. Ale był to dom i to jedyne, co się liczyło. – W porównaniu do Gillingham, Withdean było rajem – twierdzi Wares.
Bobby Zamora poprowadził „Mewy” do dwóch awansów z rzędu, zanim młody Steve Sidwell pojawił się w klubie na zasadzie wypożyczenia z Arsenalu. – Wtedy wszystko wyglądało inaczej – tak 34-latek wspomina swój pierwszy kontakt z klubem w sezonie 2002/03. – Trenowaliśmy na uniwersyteckim boisku i sami praliśmy swoje stroje.
Celem klubu była budowa stadionu, który naprawdę zawodnicy mogliby nazywać własnym domem. Lecz zajęło to nieco więcej czasu, niż zakładano. Rada Dystryktu Lewes sprzeciwiła się bowiem planom postawienia obiektu we wsi Falmer, na wschód od miasta, gdyż obawiano się negatywnego wpływu na okoliczne krajobrazy i naturę. Dopiero publiczne zapytanie złożone premierowi Johnowi Prescottowi poskutkowało wydaniem zezwolenia na start prac do czasu… aż drobny błąd w jego raporcie spowodował podjęcie kroków prawnych przez kontrolowaną przez Liberalnych Demokratów radę dystryktu i kolejne dwa lata opóźnienia.
Sympatycy klubu długimi latami niezmordowanie lobbowali w sprawie stadionu, powołując do życia Seagulls Party (Partię Mew), organizując z Samrahem i spółką niezliczone inicjatywy, mające na celu podtrzymywanie tematu w sferze publicznej debaty. Jedną z nich było wysłanie Prescottowi bukietu od każdego klubu piłkarskiego w kraju. – Pochłaniało to mnóstwo czasu. Często działaliśmy do trzeciej w nocy, aby trzy godziny później stawiać się już w pracy – Samrah tłumaczy, jak trudne było prowadzenie kampanii „Falmer dla wszystkich”. – Czy zrobiłbym to ponownie? Oczywiście, że tak. To była wspaniała przygoda.
Kibice doczekali się nawet singla, który trafił do pierwszej „40” na liście przebojów. Ich wersja hitu „Tom Hark” z repertuaru Piranhas wspięła się na 17. miejsce, dzięki pomocy Skint Records, czyli wytwórni, z którą związany jest mieszkający w Brighton Fatboy Slim. – Przyniosło nam to olbrzymi rozgłos – uważa Atylla, który napisał nowe słowa do piosenki. – A gdyby w tym samym tygodniu rozpadu nie ogłosiła grupa Busted, najpaskudniejsza grupa punków, jaką możecie sobie wyobrazić, utwór znalazłby się w „Top of the Pops”.
Ostatecznie kampania na rzecz nowego stadionu zakończyła się sukcesem. – Pamiętam jeden z marszów na stadion z rodziną, gdy byłem młody – wspomina Dunk, który dołączył do klubowej akademii w czasach gry na Withdean, aby stać się zawodnikiem pierwszej drużyny w pierwszym sezonie po otwarciu imponującego Amex Stadium. – Stadion był ogromnym krokiem naprzód dla klubu. Nikt nie chciał grać na Withdean, chociaż działało to w dwie strony: nie chcieliśmy tam być, ale rywalom również źle się tam grało. Boisko otoczone było bieżnią, a trybuna kibiców gości stała jakieś 200 metrów od murawy. Nie było ich słychać, a zapewne oni też niewiele widzieli!
W sierpniu 2011 roku, w pierwszym ligowym meczu w historii Amex Stadium, podobnie jak na pożegnanie Goldstone, Brighton pokonało Doncaster. – Jak większości fanów po 40-stce, opadła mi szczęka – tak Wares wspomina swoją pierwszą wizytę na Amex.
Obecny właściciel, a jednocześnie fan Brighton, to Tony Bloom, będący dobrze prosperującym biznesmenem i… zawodowym pokerzystą o przydomku „The Lizard” (Jaszczur). Bloom miał ogromny wkład w ufundowanie nowej areny klubu, a także ośrodka treningowego, którego mogłyby pozazdrościć niektóre kluby od lat grające w Premier League. Kosztowne inwestycje w infrastrukturę musiały odbić się na braku spektakularnych transferów.
– Niektóre kluby działają w zły sposób, wykładając ciężkie miliony na nowych piłkarzy w pierwszej kolejności, licząc na odniesienie natychmiastowego sukcesu, wokół którego narodzą się kolejne inwestycje – mówi Sidwell. – Tutaj robimy to tak, jak należy.
– To wspaniały człowiek do współpracy – potwierdza Hughton, pracujący nad szlifowaniem młodych talentów. – W dzisiejszych czasach, kiedy wszystko związane z rynkiem transferowym jest tak szalone, mamy naprawdę rozsądnego prezesa.
Glenn Murray jest kolejnym, który pamięta czasy gry na Withdean, a którego sprowadzono z powrotem do Brighton około rok temu. – Zabrzmi to głupio, ale czułem się, jakbym wracał do zupełnie nowego klubu, w którym niezmienny pozostał tylko herb i nazwa – opowiada napastnik. – Wszystko niesamowicie poszło w tym miejscu do przodu. Podczas mojego pierwszego okresu znajdowaliśmy się w strefie spadkowej League One, lecz stery objął Gus Payet i już w następnym sezonie cieszyliśmy się z awansu. Klub wiele mu zawdzięcza.
„Zaczynamy od City, kończymy z Liverpoolem. Cel? Siedemnaste miejsce!”
Podobnie jak i Hughtonowi, który w podobny sposób ocalił grające w Championship Brighton przed spadkiem, gdy zasiadł na ławce trenerskiej w 2014 roku, aby następnie poprowadzić „Mewy” do Premier League. A wszystko to ze stoickim spokojem.
– Zauważyłem u niego trzy różne wyrazy twarzy, które tak naprawdę niczym się nie różnią – śmieje się Wares, mówiąc o menedżerze z sentymentem.
– Moja osobowość może być nieco inna niż innych, ale to, że nie kopię butelek z wodą nie oznacza, że moja pasja i chęć wygrywania są choć odrobinę mniejsze niż innych szkoleniowców – stwierdza Hughton.
Biorąc pod uwagę, że stracił pracę zarówno podczas prowadzenia w Premier League Newcastle, a także Norwich, menadżer „Mew” ma coś do udowodnienia, czyż nie? – Szczerze mówiąc nie czuję potrzeby udowadniania czegokolwiek – utrzymuje zainteresowany. – W Newcastle zwolniono mnie, gdy przegraliśmy na wyjeździe z West Bromwich, spadając z 10. na 11. miejsce. A w pierwszym sezonie w Norwich zakończyliśmy rozgrywki na 11. lokacie. Teraz jestem po prostu szczęśliwy, że klub występuje w Premier League.
Jaki jest więc realny cel dla Brighton w obecnych rozgrywkach? – Siedemnaste miejsce po ostatniej kolejce! – uśmiecha się Hughton. – Zaczęliśmy od Manchesteru City i kończymy starciem z Liverpoolem. A szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby pomiędzy tymi dwoma meczami miało być dużo łatwiej. Dla każdego beniaminka celem jest zawsze przetrwanie. Ale z pewnością możemy to osiągnąć.
Murray doświadczył tego w trakcie swoich przygód w Crystal Palace i Bournemouth. Wspomagany przez zdobywcę statuetki dla gracza sezonu Championship, Anthony’ego Knockaerta, zdobył w minionym sezonie 23 bramki dla Brighton. I znów będzie jednym z kluczowych zawodników.
A wysoko oceniany obrońca Dunk gra w Premier League po raz pierwszy w życiu. – Jako dorastający dzieciak oglądałem mecze, myślisz, że też chcesz tam dotrzeć – tłumaczy. – Czuję się gotowy na to wyzwanie i mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą debatowali o mojej grze dla Anglii. Występy w Premier League były moim pierwszym marzeniem. Drugie to gra w kadrze narodowej. Chcę rozegrać tak dobry rok na tym poziomie rozgrywkowym, jak tylko potrafię.
W czasie, gdy Dunk emocjonował się perspektywą reprezentowania swojego lokalnego klubu w Premier League, fani ubiegali się o możliwość kupna biletu. 31-tysięczny komplet publiczności obejrzał inauguracyjne starcie z prowadzonym przez Pepa Guardiolę Manchesterem City. W porównaniu do tych scen czasy na Gillingham i ostatnich dni na Goldstone wydają się wspomnieniem z innego świata. – Niektórzy pytali, jakim cudem zamierzamy zapełnić nowy stadion, skoro na Withdean przychodziło tylko pięć tysięcy fanów – wspomina Atylla. – Ja z kolei pamiętam wtorkowe spotkanie przeciwko Rochdale w latach 70., gdy na trybunach zasiadło nas 25 tysięcy. Mając to na uwadze, odpowiadałem niedowiarkom: przekonacie się.
Mając na uwadze, co przeszedł klub i determinację kibiców, Atylla uważa, że zasłużyli na grę w elicie. – To nasza nagroda. Najgorsze, co może nas spotkać w tym sezonie, to spadek z ligi. Nie odczujemy presji grając z rywalami pokroju City. Przy bitwie z Hereford na wyjeździe to drobnostka. Graliśmy o utrzymanie w lidze, będąc bezdomnym klubem. Walczyliśmy nie tylko o utrzymanie, ale o istnienie Brighton, a zegar nieubłaganie odliczał minuty. To była prawdziwa presja.
Trzydzieści tysięcy fanów na inaugurację sezonu w Premier League przyprawia o dumę, gdy widzę, co osiągnęliśmy. To przykład, do czego może doprowadzić upór i desperacja – dodaje.
W dniu ostatniego meczu na Goldstone, nasz rozmówca pochylił się nad kartką i napisał krótki wiersz, który doskonale oddawał nastroje i marzenia ludzi związanych z Brighton. W oryginale brzmiał on następująco:
„And one day, when our new home’s built, and we are storming back,
A bunch of happy fans without a care,
We’ll look back on our darkest hour and raise our glasses high,
And say with satisfaction: we were there.”
Po dwudziestu latach wiadomo już, że trudno było o bardziej trafne proroctwo. – Cokolwiek wydarzy się w tym sezonie, mamy nasz klub – podkreśla Atylla. – Dokonaliśmy tego, dotarliśmy na sam szczyt!